czwartek, 27 czerwca 2019

TOP 5: Wzruszających piosenek

Hej ludziki! Dzisiaj przychodzę do was z krótką listą pięciu piosenek, przy słuchaniu których zawsze ale to zawsze płaczę. Opowiem wam też króciutko, dlaczego te piosenki są dla mnie tak ważne. To co? Zaczynamy?

1. " Śpij Maleństwo już..." z filmu "Kubuś Puchatek i Hefalumpy"

Ta piosenka potrafi rozbroić mnie emocjonalnie w zaledwie sekundę. Kojarzy mi się z dzieciństwem i z czasami, gdy mama śpiewała mi kołysanki przed snem. Nawet teraz, mimo że czas kołysanek mam dawno za sobą, lubię czasami, a szczególnie gdy czuję się samotnie czy po prostu jest mi smutno, włączyć tę piosenkę. Czuję się wtedy jakbym znów miała te osiem, czy dziewięć, okazjonalnie dwanaście lat.

Nie znalazłam polskiej wersji na YT ale nawet słuchając angielskiego tekstu, wciąż mam w głowie ten bardziej mi znany- " Śpij maleństwo już, słodkie oczka zmruż. Tyle chcesz przejść nieznanych dróg, a tu czas na spanie...".



2. " Modlitwa Esmeraldy/ God Help the Outcasts" z filmu " Dzwonnik z Notre Dame"

Nie ważne, czy jest to wersja polska, czy angielska, ta piosenka wzrusza mnie w takim samym stopniu w obu językach. Nie mam z nią żadnych wspomnień ale jest w niej coś takiego, co porusza moje na co dzień lodowate serducho. Uwielbiam ją śpiewać ale jest mi na prawdę ciężko nie płakać, kiedy to robię.



3. " Powrócisz tu" - Irena Santor

Piosenka ta niesamowicie wzruszała mojego dziadka, kiedy ją dla niego śpiewałam. Zmarł kilka lat temu. Teraz, kiedy jej słucham, to myślę o nim i o tym, że za nim tęsknię.



4. " Błogosławieni Miłosierni"

Będę szczera. Nie wiem, czemu ten utwór tak mnie wzrusza. Wiem tylko, że płaczę jak bóbr jak tylko słyszę refren. Co ciekawe, wzrusza mnie tylko polska wersja.
Nie jestem jakoś super religijna, więc to na pewno nie jest powód. Może to sposób, w jaki jest napisana? Może to części chóralne tak na mnie działają?



5. " Pamiętaj mnie" z filmu " Coco"

Bądźmy szczerzy. Kto z was nie płakał słuchając tej piosenki, w kinie czy nie w kinie, to nie ważne. Sam film jest niezwykle poruszający, a ten utwór to jak pięść w żołądek. Nie. Da. Się. Nie. Płakać.



A wy? Macie takie piosenki, przy których nie potraficie powstrzymać łez?

czwartek, 20 czerwca 2019

#93: Ja, diablica ( Katarzyna Berenika Miszczuk) - recenzja

Witajcie ludziki! Dziś nie mam wam nic do powiedzenia. Przejdźmy już do mojej chaotycznej, ponieważ pisanej pod wpływem emocji recenzji. Mam dość rozmyślania nad tą książką.

Tytuł: Ja, diablica
Autor: Katarzyna Berenika Miszczuk
Wydawnictwo: W.A.B
Rok wydania: 2010
Liczba stron: 416

Wiktoria Biankowska to dwudziestolatka, która dziwnym zrządzeniem losu zostaje zamordowana i trafia do Piekła. Tam dostaje posadę Diablicy, poznaje przystojnego diabła konsultanta, jego socjopatycznego znajomego Azazela i mnóstwo, mnóstwo innych znanych z historii osób, których nie spodziewałaby się tam zobaczyć. Choć życie w Los Diablos wydaje się ciekawe, Wiktoria tęskni za swoją rodziną i chłopakiem, w którym była zadurzona długo zanim nieznany morderca pozbawił ją życia. Okoliczności jej śmierci zdają się być równie dziwaczne, co wybór jej na Diablicę. Dziewczyna postanawia dokopać się do korzeni całej tej sprawy ale to, co uda jej się odkryć, postawi przed nią wiele trudnych wyborów.



Okej, starałam się w tym opisie nie zdradzić za wiele, ani nie pokazać nim, jak bardzo jestem zawiedziona po jej przeczytaniu. Powtórnym przeczytaniu. Tak, nie przesłyszeliście się. Gdy byłam w gimnazjum przemknęłam przez całą trylogię z szybkością błyskawicy. Byłam zachwycona zarówno fabułą, bohaterką, jak i trójkątem romantycznym. Uważałam tę książkę za przezabawną i świetnie napisaną. Teraz, po pięciu latach, wszystko się zmieniło, a ja miałam momentami ochotę tą książką rzucać. Ale zacznijmy może od fabuły.

Jak możecie się domyślać, zaczynając tę książkę miałam ogromne oczekiwania. I te ogromne oczekiwania mnie zgubiły. Pierwszym, co zauważyłam był fakt, że fabuła nie trzyma się kupy. No dobrze, może nie fabuła całej książki ale zdecydowanie pewne wątki zasługiwałyby na ponowne przejrzenie przez autorkę. Choć sam zamysł piekielnej wersji Los Angeles- Los Diablos był rewelacyjny, tak jego realizacja pozostawiała wiele do życzenia. Nie poznajemy bowiem tego, jak to miasto w całości wygląda, nie dostajemy żadnych konkretów poza wspominkami, że ma plażę, kurorty ze sztucznym śniegiem i że jest piękne. Bo po co rozwijać świat, który się stworzyło! Można rzucać ogólnikami, wkurzając tym czytelnika.
Kolejną rzeczą są mieszkańcy tego miasta. Z jakiegoś powodu autorka wrzuciła do piekła dosłownie każdego możliwego sławnego na przestrzeni wieków człowieka- Kleopatrę, Napoleona, Boba Marleya, Cezara, Beowulfa, Jima Morrisona... mogłabym tak długo wymieniać. Nie wiem, czy ten " zabieg" spowodowany był tylko i wyłącznie chęcią pokazania jakie piekło jest super genialne ale tak mi się wydaje, że to był powód.

" - Jeśli uważasz, że w gabinecie Lucyfera zedrę z ciebie garnitur, to się mylisz- oświadczyłam, a on zrobił minę zbitego psa.
- A może chociaż same spodnie?- zaproponował nieśmiało.
Spojrzałam na niego ostro.
- Zboczeniec...
- Ty zaczęłaś.- Uśmiechnął się od ucha do ucha. "

Kolejna sprawa, sposób w jaki ta książka jest napisana. Autorka używa bardzo ogólnikowych opisów, jej styl jest wręcz banalnie, dziecięco prosty. Najgorsze są chyba żarty. O. Mój. Boże. Przebrnięcie przez tę książkę było katorgą właśnie przez te żarty, które mnie żenowały, wywoływały cringe i powodowały, że miałam ochotę wrzeszczeć i tą powieścią rzucać. Żarty tutaj oparte są głównie na podtekstach seksualnych, propozycjach seksualnych w kierunku głównej bohaterki, czy głupich rzeczach, które Wiktoria robi i durnych decyzjach, które podejmuje. Żarty są zazwyczaj nieśmieszne, powiedziałabym nawet, że zabijają tę powieść. Wiem, że jestem ostra ale przepraszam, śmiania się z tego, że chłopak mógł spać obok dziewczyny i jej nie przelecieć ( plus nazywanie go ciotą i pedałem), czy też już klasycznego " oczy mam wyżej" po prostu nie uważam za zabawne. Uważam tę książkę za problematyczną właśnie przez ten bardzo, ale to bardzo niskich lotów humor.



Przejdźmy już do trójkątu miłosnego, bo chcę mieć tę recenzję za sobą tak szybko, jak chciałam skończyć tę przeklętą książkę. Powiedzmy to głośno i wyraźnie- ten wątek to zło wcielone i jego w ogóle nie powinno tu być. Jest okropnie napisany, nie ma żadnego sensu i nie rozumiem, dlaczego jest tak wielką częścią tej powieści. Bohaterka co jakiś czas wspomina, że Piotruś, kolega ze studiów, jej się podoba ale jej nie zauważa, traktuje jak powietrze i generalnie nie ma szans, żeby cokolwiek między nimi rozkwitło. Tymczasem my, jako czytelnicy dostajemy na kartach książki kompletną odwrotność. Widzimy, jak bohaterka się mu zwierza, jak on ją podwozi pod dom, spędza z nią czas, czuje się zazdrosny.
Z drugiej strony barykady mamy Beletha- diabła, który non stop próbuje zaciągnąć kobietę do łóżka ale mimo wszystko jest troskliwy, od początku wykazuje zainteresowanie nie tylko jej ciałem ale też charakterem; często prawi jej komplementy i jest dla niej zwyczajnie miły. Dlaczego więc, do jasnej cholery, wmawia się nam, czytelnikom, przez przemyślenia głównej bohaterki, że to Piotr jest jej przeznaczony, że jest taki wspaniały i powinniśmy jej współczuć, że trafiła pod skrzydła kogoś takiego jak Beleth. Jasne, diabeł nie jest ideałem ale pod każdym względem przebija " miłość" Wiktorii. Mówię tu o " miłości", czyli tak naprawdę o niedojrzałym zadurzeniu się nastolatki w chłopaku, które nazywa górnolotnie, by nie wyjść na idiotkę, na którą koniec końców i tak wychodzi.

Czy ta książka ma jakiekolwiek pozytywy? Jest wciągająca, to muszę przyznać. Ma przepiękną okładkę, to też trzeba dodać. Czasami zdarzają się dobre dialogi ale są one zaraz zabijane okropnymi żartami. Hmm... to chyba tyle. " Ja, diablica" aż ugina się pod naporem negatywów i żaden pozytyw nie jest w stanie jej pomóc. Jestem zawiedziona i jest mi przykro, że coś, co tak kochałam jeszcze kilka lat temu, teraz okazuje się takim okropnym gniotem.

OCENA: 5/10 i to tylko przez sentyment




poniedziałek, 17 czerwca 2019

KĄCIK NAUKOWY: Cieszę się dla ciebie, czyli co z moim językiem polskim zrobił roczny pobyt w Anglii.

Hejka ludziki! Jeśli jeszcze się nie zorientowaliście po tytule, spróbuję wam dziś wytłumaczyć, co się dzieje w mojej głowie i jak to się stało, że język, którego używam od dziecka powoli staje się dla mnie czymś, co sprawia mi więcej trudności niż bym się spodziewała, a używanie go przyprawia mnie o ból głowy.


źródło: Pinterest
tak, nie jestem dwujęzyczna od dziecka ale dzieje się ze mną to samo, co na tym obrazku

Mieszkam w Anglii od lipca tamtego roku, od września do lutego uczęszczałam na angielski uniwersytet, a w mojej ostatniej pracy pracowałam głównie z Brytyjczykami. Języka polskiego używam tylko w domu, rozmawiając z tatą, współlokatorami, czy przez telefon z rodziną i przyjaciółmi. Poza tymi sytuacjami językiem, którego używam jest język angielski. Nawet myślę już po angielsku i to nie tylko, gdy porozumiewam się po angielsku. Zaczęłam bezwiednie mieszać języki i nie potrafię tego kontrolować. 

Wróćmy może na chwilę do czasów sprzed przerwania przeze mnie studiów. Pierwsze dwa miesiące były dla mnie koszmarem. Miałam problem ze zrozumieniem moich kolegów i koleżanek z roku. Nie miałam wystarczająco odwagi, żeby pewnie się porozumiewać, a każda moja wypowiedź zdawała się ciągnąć w nieskończoność i nie mieć żadnego sensu. Więcej o tym, jak to wyglądało, możecie przeczytać TUTAJ. Następne miesiące były odrobinę lepsze ale mało kto mógł znieść moje lanie wody, gdy coś mówiłam. Zaczęłam się też jąkać, choć nigdy przedtem mi się to nie zdarzało. W końcu, po męczącym wrześniu i październiku, skomplikowanym listopadzie i dziwacznym grudniu, poczułam się na tyle pewnie w języku, by nie tylko normalnie porozumiewać się z osobami wokół. Zaczęłam również przyswajać slang, jakim porozumiewali się moi rówieśnicy. I wtedy zaczęły się problemy.



Choć jeszcze nie zapominałam słów w języku polskim, wkroczyłam na drogę dosłownego tłumaczenia slangu, czy po prostu zdań z języka angielskiego na polski i używania ich w codziennych rozmowach. To właśnie wtedy powstało zawarte w tytule posta " Cieszę się dla ciebie", czyli w oryginale " I'm happy for you", reakcja " Me" zmieniła się w " ja" , a  tak popularne " mood" stało się " tym uczuciem". Oczywiście, powodowało to różne nieporozumienia lub też zwyczajnie ludzi irytowało (pozdrawiam moją mamę). Musiałam się niezwykle mocno kontrolować, by nie palnąć czegoś takiego w rozmowach z np. moją babcią.

Wiecie, co? Zawsze śmiałam się z ludzi, którzy po krótkim pobycie za granicą zaczynali zapominać pierwszego języka, miksować go z angielskim, czy używać angielskiego akcentu. Śmiałam się, tak jak wszyscy, z Joanny Krupy, bo JAK TO MOŻNA JĘZYKA ZAPOMNIEĆ?! Teraz rozumiem, że jest to łatwiejsze niż nam się wszystkim zdaje. Kiedy przebywacie tylko i wyłącznie wokół ludzi mówiących po angielsku, sami też używając tylko tego języka, wasz mózg sam z siebie przerzuca się na ten język wiedząc, że właśnie tego wam trzeba, że jest to przydatne w danej sytuacji czy sytuacjach. Dlatego właśnie, wbrew temu, co możecie myśleć, nie zaczęłam używać angielskiego slangu, czy przeplatać w wypowiedziach polskie i angielskie słówka, żeby czuć się bardziej " angielsko" . Nie zaczęłam robić tego by brzmieć " cool", czy żeby pokazać jaka ja jestem światowa. To stało się automatycznie.

W lutym przerwałam mój kierunek studiów. Historię wokół tego wydarzenia opowiem wam innym razem. W każdym razie, opuściłam Ealing Broadway i przeprowadziłam się do mojego taty. Znalazłam pracę w polskiej restauracji i przez miesiąc mówiłam praktycznie tylko po polsku, co spowodowało pogorszenie się mojego angielskiego. No, może przesadzam ale czułam, że cofam się w nauce. Potem na szczęście zmieniłam pracę i choć teraz zmieniłam ją znowu, to angielski stał się tak naprawdę moim pierwszym językiem. 

I tak oto jestem w sytuacji, gdzie do języka polskiego wpada mi angielska gramatyka ( wrzucam słowa jak "wczoraj, jeszcze, jutro" na koniec zdania), zapominam polskich słówek częściej niż angielskich i jest mi zdecydowanie wygodniej mówić po angielsku niż po polsku. Jest to o tyle uciążliwe, że zaczynam się załamywać. Piszę po polsku coraz gorzej; przeczytałam swoje posty z 2015 czy 2016 roku i mój warsztat aktualnie kuleje i nie wiem, czy się nie przewróci. Czuję się dziwnie, gdy o tym piszę, bo nawet teraz w mojej głowie przebija się delikatnie język angielski i aż mnie błaga, żebym nagle walnęła coś w stylu I hope everything's gonna be fine but it's just fucked up. 

Żeby się ratować przerzuciłam się znów na czytanie książek po polsku, oczywiście nie porzucając tych po angielsku. Będę również zmuszać się, by jak najczęściej pisać na blogu, na Wattpadzie, czy po prostu dla siebie. Nie wiem jak to będzie ale czuję się jak głupek, no bo w końcu nie zapominam języka, którego się kilka lat uczyłam, tylko tego, którym posługuję się od dziecka. Mojego pierwszego języka.

Zdarza wam się lub zdarzyło coś takiego? Jak sobie poradziliście?

czwartek, 13 czerwca 2019

#92: Lola i Chłopak z Sąsiedztwa (Stephanie Perkins) - recenzja

Witajcie! Dawno nic nie pisałam, bo zwyczajnie nie miałam o czym pisać. Przez długi czas nic nie czytałam, a jak już coś zaczęłam, to wciąż to czytam. W moim życiu trochę się pozmieniało i musiałam przemyśleć, czy chcę dalej prowadzić bloga. Podjęłam decyzję, że na przestrzeni tych pięciu lat blog stał się również moim pamiętnikiem i świadectwem tego, jak bardzo się zmieniłam albo i nie, więc nie mogę przestać pisać. Zdecydowałam, że będę zmuszać się, by zamiast siedzenia w telefonie, po powrocie z pracy poczytać lub przynajmniej raz na tydzień wrzucić coś na bloga.
I tak właśnie dziś przychodzę do was z recenzją książki, którą przeczytałam w drodze powrotnej z Polski w kwietniu.

Tytuł oryginalny: Lola and the Boy Next Door
Autor: Stephanie Perkins
Tłumacz: Ewa Spirydowicz
Wydawnictwo: Amber
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 320

Dziś bez streszczenia, bo im bardziej próbowałabym streścić tę książkę, tym więcej bym zdradziła.


Stephanie Perkins posiada niezwykłą umiejętność tworzenia książek, których pierwsze połowy są niezwykle irytujące i banalne ale których druga połowa potrafi mną całkowicie zawładnąć dzięki urokowi relacji między głównymi bohaterami, na których wspomnienie aż mam ochotę westchnąć. „ Lola i chłopak z sąsiedztwa” to zdecydowanie słabsza powieść od „ Anny i Pocałunku w Paryżu”, choć generalnie powiela ten sam schemat. Nie odniosę się do konkretnych fragmentów z tego względu, że nie chcę niczego zdradzać oraz dlatego, iż zwyczajnie nie pamiętam tej drugiej książki tak dobrze. Pamiętam jednak, jak bardzo wciągnęła mnie „ Anna...” i z jaką łatwością przemknęłam jak wiatr przez te trzysta stron.

Do czytania „ Loli i chłopaka z sąsiedztwa” musiałam się częściowo zmuszać. Taka głupia sytuacja, zazwyczaj nie daję książkom więcej niż pięćdziesiąt, max sto stron, na zachęcenie lub zniechęcenie mnie do siebie. Z tym tomem miałam problem. Nie potrafiłam podjąć konkretnej decyzji, a co się z tym wiąże brnęłam głębiej i głębiej w historię, czytając kolejne strony i zanim się spostrzegłam, skończyłam książkę. Nie wiem, co mnie trzymało. Na pewno nie bohaterowie, którzy choć ciekawie wykreowani, mimo wszystko nie sprostali moim niepisanym wymaganiom. Nie mógł to być również sam format powieści, w której na literówki i błędy gramatyczne natykałam się non stop, zadając sobie pytanie kto, do jasnej cholery, odpowiadał za korektę?! Sam romans nie był niczym specjalnym prawie aż do końca.

Najgorszy chyba był powód, dla którego Lola tak bardzo nie chciała spotkania z dawnym znajomym mieszkającym dom obok. Dopóki nie został on przedstawiony stawiałam na najgorsze- napastowanie, gwałt itd. Powód jednak okazał się tak głupi, tak okropnie błahy, że ciężko było mi traktować go poważnie, tak jak i wszystkie problemy z niego wynikające. Za każdym razem, gdy Dolores ( Lola) o nim wspominała, uśmiechałam się ironicznie, wzdychając z poirytowania. Na szczęście, jakimś cudem udało się z niego wybrnąć w całkiem niezłe i logiczne zakończenie, co rzeczywiście mnie zdziwiło.

"Dawno, dawno temu była dziewczyna, która rozmawiała z księżycem. Była tajemnicza i doskonała tak, jak to potrafią tylko dziewczyny, które rozmawiają z księżycem. W sąsiednim domu mieszkał pewien chłopiec. Patrzył, jak dziewczyna staje się coraz bardziej doskonała, coraz piękniejsza, z każdym rokiem. Patrzył, jak wpatruje się w księżyc. I zaczął się zastanawiać, czy właśnie księżyc nie pomógłby mu rozwikłać tajemnicy tej pięknej dziewczyny. Więc chłopiec spojrzał w niebo. Nie mógł się jednak skupić na księżycu, za bardzo rozpraszały go gwiazdy.
Nieważne, ile już napisano o nich wierszy i piosenek, ilekroć myślał o dziewczynie, gwiazdy świeciły jaśniej. Jakby lśniły dzięki niej. Aż kiedyś chłopiec musiał wyjechać. Nie mógł zabrać jej ze sobą, zabrał więc gwiazdy. Co wieczór patrzył w niebo ze swego okna. Zaczynał od jednej. Jednej gwiazdy. I myślał życzenie, a życzeniem było jej imię. A gdy padało jej imię, zapalała się druga gwiazda. I wtedy znowu myślał jej imię i z dwóch gwiazd robiły się cztery, z czterech osiem, z ośmiu szesnaście i tak dalej, w najwspanialszym matematycznym ciągu na świecie. A po godzinie na niebie było już tyle gwiazd, że budziły jego sąsiadów. Zastanawiali się kto włączył światło.
Ten chłopiec. Myśląc o dziewczynie. " 



Bardzo podobało mi się hobby Loli i to, w jaki sposób siebie kreowała. Było coś niezwykle interesującego w jej sposobie ubierania się- w tym, że każdego dnia wyglądała inaczej, to że każdy jej strój był inspirowany inną epoką historyczną. Ekscytujące było to, że nie bała się mieszać kolorów, wyglądać jak wielka kula dyskotekowa, czy założyć glanów do sukni a’la Maria Antonina. Czytając o tym, jak wielką radochę czerpała z tego, co tworzyła, zastanawiałam się, czy i ja nie powinnam zająć się nauką szycia.

Tak jak mówię, bohaterowie nie zdobyli mojej sympatii, w większości byli mi obojętni, choć różnorodność ich charakterów i samej ich kreacji była przedziwna, a zarazem był to jej ciekawy aspekt. Żebyście mniej więcej zorientowali się o czym mówię, przybliżę wam pokrótce bohaterów. Otóż, mamy tu Lolę, o której niesamowitych strojach już pisałam, jej rodzice to para gejów, o których wspomina się, że oprócz własnego interesu polegającego na pieczeniu ciast oraz zamiłowaniu do jazdy figurowej, są oni najmniej gejowskimi gejami świata. Mamy tu też chłopaka głównej bohaterki, który jest gwiazdą rocka, jest cały w tatuażach, jest pięć lat starszy od swojej dziewczyny i generalnie jego związek z Lolą nie ma aprobaty jej rodziców. Mamy tu też bliźnięta- Cricketa, wynalazcę i wielbiciela mody oraz kolorowych skarpetek, a także jego siostrę Calliope, utalentowaną łyżwiarkę, która otwarcie nienawidzi Loli i uważa ją za kogoś, kto powinien zniknąć. Nie wiem jak wam ale mnie to brzmi dość różnorodnie.

Ciężko mi powiedzieć, czy faktycznie „ Lola i chłopak z sąsiedztwa” była taką złą książką, czy też wręcz odwrotnie. Wzbudza ona we mnie bardzo mieszane uczucia. Czy odetchnęłam z ulgą kończąc ją? Tak. Czy miałam nadzieję, że będę mogła dowiedzieć się, co dalej, po jej skończeniu? Jak najbardziej. Czy żałuję, że się za nią zabrałam? Oczywiście, że nie. Czy sięgnę po nią znowu? Nie wiem.
Czy ją wam polecam?
Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie.

OCENA: 6/10



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...