środa, 27 listopada 2019

#94: Geek Girl. Picture Perfect ( Holly Smale)

Hejka ludziki! Dzisiaj bardzo krótko o trzeciej części serii, o której pisałam w prawie samych superlatywach w 2017 roku. Trzecia część nie doczekała się polskiego tłumaczenia, więc sięgnęłam po nią w języku angielskim i to właśnie oryginał będę dziś recenzować. Zanim to nastąpi, odsyłam was do recenzji części pierwszej KLIK oraz części drugiej KLIK. Przeczytane? To możemy zaczynać.

Oryginalny tytuł: Geek Girl #3 Picture Perfect
Autor: Holly Smale
Wydawnictwo: HarperCollins Children's Books
Rok wydania: 2014
Liczba stron: 408

Na nic plany i starania. Na nic listy rzeczy do zrobienia. Na nic wszelkie nadzieje, gdy życie jest takie nieprzewidywalne. Ojciec Harriet dostaje pracę w Ameryce, więc cała rodzina przenosi się tam, stawiając Geek Girl przed faktem dokonanym. Dziewczynie z początku wydaje się, że przeprowadzka może być najlepszym, co ją kiedykolwiek spotkało. Szybko jednak jej marzenia zostają kompletnie zmiażdżone przez rzeczywistość. Do Nowego Jorku daleko, rodzice chodzą wykończeni i zapominają o urodzinach nastolatki, prywatna nauczycielka uważa Harriet za idiotkę i nieroba, a przyjaciele i chłopak bohaterki zdają się nie pamiętać o jej istnieniu. Żeby tego było mało, Harriet postanawia powrócić do bycia modelką, oczywiście w sekrecie przed wszystkimi. Czy plan nastolatki wypali? Co z całą resztą problemów, czy Geek Girl uda się z nimi uporać?




Niestety, wyrosłam z tej serii. Przyznaję bez bicia, to ostatnia z książek o "Geek Girl", którą przeczytałam. Mając te szesnaście lat byłam zachwycona przygodami Harriet i jej odjechanymi pomysłami. Kibicowałam jej, gdy postanowiła zostać modelką. Współczułam jej, gdy na jej drodze stawały same przeciwności. Razem z nią złościłam się na Alexę- dziewczynę, której życiowym celem było uprzykrzanie życia Harriet. Widziałam w niej samą siebie, zagubioną nastolatkę, która chciała osiągnąć jak najwięcej.
Mam dwadzieścia lat i czytając tę książkę teraz, patrzę na Geek Girl i jej wyczyny z innej perspektywy. Obserwując to, co główna bohaterka wyrabia, tym razem staję po stronie jej rodziców i aż dziwię się, że za jej wybryki nie ukarali jej bardziej. Eh, za stara się na to robię -_-



Nie wiem, co jeszcze mogłabym napisać o tej książce, która całościowo wypada bardzo marnie. Wszystko w niej jest nawet nie tyle, co przeciętne, co po prostu... Meh. Fabuła jest prosta jak budowa cepa i przewidywalna jak filmy o końcu świata, bohaterowie choć od siebie różni to nudni i papierowi, a jedynymi, co ratuje " Picture Perfect" jest kilkanaście dobrych cytatów oraz styl autorki, który ułatwia naukę języka angielskiego. Nie wiem jak wy ale ja nie brałabym się za jakąś pozycję tylko dla cytatów. Jasne, możecie dać jej szansę ale prawdopodobnie zakończycie ją z dobijającą świadomością, że straciliście na nią kilka godzin.

Tak to już jest. Z pewnych książek się z wiekiem wyrasta, a do innych (według mojej mamy np. do "Lalki" ) dorasta. Do tej serii na pewno już nie wrócę, więc dziś oficjalnie mówię " Geek Girl" DO WIDZENIA!

OCENA: 5/10





czwartek, 27 czerwca 2019

TOP 5: Wzruszających piosenek

Hej ludziki! Dzisiaj przychodzę do was z krótką listą pięciu piosenek, przy słuchaniu których zawsze ale to zawsze płaczę. Opowiem wam też króciutko, dlaczego te piosenki są dla mnie tak ważne. To co? Zaczynamy?

1. " Śpij Maleństwo już..." z filmu "Kubuś Puchatek i Hefalumpy"

Ta piosenka potrafi rozbroić mnie emocjonalnie w zaledwie sekundę. Kojarzy mi się z dzieciństwem i z czasami, gdy mama śpiewała mi kołysanki przed snem. Nawet teraz, mimo że czas kołysanek mam dawno za sobą, lubię czasami, a szczególnie gdy czuję się samotnie czy po prostu jest mi smutno, włączyć tę piosenkę. Czuję się wtedy jakbym znów miała te osiem, czy dziewięć, okazjonalnie dwanaście lat.

Nie znalazłam polskiej wersji na YT ale nawet słuchając angielskiego tekstu, wciąż mam w głowie ten bardziej mi znany- " Śpij maleństwo już, słodkie oczka zmruż. Tyle chcesz przejść nieznanych dróg, a tu czas na spanie...".



2. " Modlitwa Esmeraldy/ God Help the Outcasts" z filmu " Dzwonnik z Notre Dame"

Nie ważne, czy jest to wersja polska, czy angielska, ta piosenka wzrusza mnie w takim samym stopniu w obu językach. Nie mam z nią żadnych wspomnień ale jest w niej coś takiego, co porusza moje na co dzień lodowate serducho. Uwielbiam ją śpiewać ale jest mi na prawdę ciężko nie płakać, kiedy to robię.



3. " Powrócisz tu" - Irena Santor

Piosenka ta niesamowicie wzruszała mojego dziadka, kiedy ją dla niego śpiewałam. Zmarł kilka lat temu. Teraz, kiedy jej słucham, to myślę o nim i o tym, że za nim tęsknię.



4. " Błogosławieni Miłosierni"

Będę szczera. Nie wiem, czemu ten utwór tak mnie wzrusza. Wiem tylko, że płaczę jak bóbr jak tylko słyszę refren. Co ciekawe, wzrusza mnie tylko polska wersja.
Nie jestem jakoś super religijna, więc to na pewno nie jest powód. Może to sposób, w jaki jest napisana? Może to części chóralne tak na mnie działają?



5. " Pamiętaj mnie" z filmu " Coco"

Bądźmy szczerzy. Kto z was nie płakał słuchając tej piosenki, w kinie czy nie w kinie, to nie ważne. Sam film jest niezwykle poruszający, a ten utwór to jak pięść w żołądek. Nie. Da. Się. Nie. Płakać.



A wy? Macie takie piosenki, przy których nie potraficie powstrzymać łez?

czwartek, 20 czerwca 2019

#93: Ja, diablica ( Katarzyna Berenika Miszczuk) - recenzja

Witajcie ludziki! Dziś nie mam wam nic do powiedzenia. Przejdźmy już do mojej chaotycznej, ponieważ pisanej pod wpływem emocji recenzji. Mam dość rozmyślania nad tą książką.

Tytuł: Ja, diablica
Autor: Katarzyna Berenika Miszczuk
Wydawnictwo: W.A.B
Rok wydania: 2010
Liczba stron: 416

Wiktoria Biankowska to dwudziestolatka, która dziwnym zrządzeniem losu zostaje zamordowana i trafia do Piekła. Tam dostaje posadę Diablicy, poznaje przystojnego diabła konsultanta, jego socjopatycznego znajomego Azazela i mnóstwo, mnóstwo innych znanych z historii osób, których nie spodziewałaby się tam zobaczyć. Choć życie w Los Diablos wydaje się ciekawe, Wiktoria tęskni za swoją rodziną i chłopakiem, w którym była zadurzona długo zanim nieznany morderca pozbawił ją życia. Okoliczności jej śmierci zdają się być równie dziwaczne, co wybór jej na Diablicę. Dziewczyna postanawia dokopać się do korzeni całej tej sprawy ale to, co uda jej się odkryć, postawi przed nią wiele trudnych wyborów.



Okej, starałam się w tym opisie nie zdradzić za wiele, ani nie pokazać nim, jak bardzo jestem zawiedziona po jej przeczytaniu. Powtórnym przeczytaniu. Tak, nie przesłyszeliście się. Gdy byłam w gimnazjum przemknęłam przez całą trylogię z szybkością błyskawicy. Byłam zachwycona zarówno fabułą, bohaterką, jak i trójkątem romantycznym. Uważałam tę książkę za przezabawną i świetnie napisaną. Teraz, po pięciu latach, wszystko się zmieniło, a ja miałam momentami ochotę tą książką rzucać. Ale zacznijmy może od fabuły.

Jak możecie się domyślać, zaczynając tę książkę miałam ogromne oczekiwania. I te ogromne oczekiwania mnie zgubiły. Pierwszym, co zauważyłam był fakt, że fabuła nie trzyma się kupy. No dobrze, może nie fabuła całej książki ale zdecydowanie pewne wątki zasługiwałyby na ponowne przejrzenie przez autorkę. Choć sam zamysł piekielnej wersji Los Angeles- Los Diablos był rewelacyjny, tak jego realizacja pozostawiała wiele do życzenia. Nie poznajemy bowiem tego, jak to miasto w całości wygląda, nie dostajemy żadnych konkretów poza wspominkami, że ma plażę, kurorty ze sztucznym śniegiem i że jest piękne. Bo po co rozwijać świat, który się stworzyło! Można rzucać ogólnikami, wkurzając tym czytelnika.
Kolejną rzeczą są mieszkańcy tego miasta. Z jakiegoś powodu autorka wrzuciła do piekła dosłownie każdego możliwego sławnego na przestrzeni wieków człowieka- Kleopatrę, Napoleona, Boba Marleya, Cezara, Beowulfa, Jima Morrisona... mogłabym tak długo wymieniać. Nie wiem, czy ten " zabieg" spowodowany był tylko i wyłącznie chęcią pokazania jakie piekło jest super genialne ale tak mi się wydaje, że to był powód.

" - Jeśli uważasz, że w gabinecie Lucyfera zedrę z ciebie garnitur, to się mylisz- oświadczyłam, a on zrobił minę zbitego psa.
- A może chociaż same spodnie?- zaproponował nieśmiało.
Spojrzałam na niego ostro.
- Zboczeniec...
- Ty zaczęłaś.- Uśmiechnął się od ucha do ucha. "

Kolejna sprawa, sposób w jaki ta książka jest napisana. Autorka używa bardzo ogólnikowych opisów, jej styl jest wręcz banalnie, dziecięco prosty. Najgorsze są chyba żarty. O. Mój. Boże. Przebrnięcie przez tę książkę było katorgą właśnie przez te żarty, które mnie żenowały, wywoływały cringe i powodowały, że miałam ochotę wrzeszczeć i tą powieścią rzucać. Żarty tutaj oparte są głównie na podtekstach seksualnych, propozycjach seksualnych w kierunku głównej bohaterki, czy głupich rzeczach, które Wiktoria robi i durnych decyzjach, które podejmuje. Żarty są zazwyczaj nieśmieszne, powiedziałabym nawet, że zabijają tę powieść. Wiem, że jestem ostra ale przepraszam, śmiania się z tego, że chłopak mógł spać obok dziewczyny i jej nie przelecieć ( plus nazywanie go ciotą i pedałem), czy też już klasycznego " oczy mam wyżej" po prostu nie uważam za zabawne. Uważam tę książkę za problematyczną właśnie przez ten bardzo, ale to bardzo niskich lotów humor.



Przejdźmy już do trójkątu miłosnego, bo chcę mieć tę recenzję za sobą tak szybko, jak chciałam skończyć tę przeklętą książkę. Powiedzmy to głośno i wyraźnie- ten wątek to zło wcielone i jego w ogóle nie powinno tu być. Jest okropnie napisany, nie ma żadnego sensu i nie rozumiem, dlaczego jest tak wielką częścią tej powieści. Bohaterka co jakiś czas wspomina, że Piotruś, kolega ze studiów, jej się podoba ale jej nie zauważa, traktuje jak powietrze i generalnie nie ma szans, żeby cokolwiek między nimi rozkwitło. Tymczasem my, jako czytelnicy dostajemy na kartach książki kompletną odwrotność. Widzimy, jak bohaterka się mu zwierza, jak on ją podwozi pod dom, spędza z nią czas, czuje się zazdrosny.
Z drugiej strony barykady mamy Beletha- diabła, który non stop próbuje zaciągnąć kobietę do łóżka ale mimo wszystko jest troskliwy, od początku wykazuje zainteresowanie nie tylko jej ciałem ale też charakterem; często prawi jej komplementy i jest dla niej zwyczajnie miły. Dlaczego więc, do jasnej cholery, wmawia się nam, czytelnikom, przez przemyślenia głównej bohaterki, że to Piotr jest jej przeznaczony, że jest taki wspaniały i powinniśmy jej współczuć, że trafiła pod skrzydła kogoś takiego jak Beleth. Jasne, diabeł nie jest ideałem ale pod każdym względem przebija " miłość" Wiktorii. Mówię tu o " miłości", czyli tak naprawdę o niedojrzałym zadurzeniu się nastolatki w chłopaku, które nazywa górnolotnie, by nie wyjść na idiotkę, na którą koniec końców i tak wychodzi.

Czy ta książka ma jakiekolwiek pozytywy? Jest wciągająca, to muszę przyznać. Ma przepiękną okładkę, to też trzeba dodać. Czasami zdarzają się dobre dialogi ale są one zaraz zabijane okropnymi żartami. Hmm... to chyba tyle. " Ja, diablica" aż ugina się pod naporem negatywów i żaden pozytyw nie jest w stanie jej pomóc. Jestem zawiedziona i jest mi przykro, że coś, co tak kochałam jeszcze kilka lat temu, teraz okazuje się takim okropnym gniotem.

OCENA: 5/10 i to tylko przez sentyment




poniedziałek, 17 czerwca 2019

KĄCIK NAUKOWY: Cieszę się dla ciebie, czyli co z moim językiem polskim zrobił roczny pobyt w Anglii.

Hejka ludziki! Jeśli jeszcze się nie zorientowaliście po tytule, spróbuję wam dziś wytłumaczyć, co się dzieje w mojej głowie i jak to się stało, że język, którego używam od dziecka powoli staje się dla mnie czymś, co sprawia mi więcej trudności niż bym się spodziewała, a używanie go przyprawia mnie o ból głowy.


źródło: Pinterest
tak, nie jestem dwujęzyczna od dziecka ale dzieje się ze mną to samo, co na tym obrazku

Mieszkam w Anglii od lipca tamtego roku, od września do lutego uczęszczałam na angielski uniwersytet, a w mojej ostatniej pracy pracowałam głównie z Brytyjczykami. Języka polskiego używam tylko w domu, rozmawiając z tatą, współlokatorami, czy przez telefon z rodziną i przyjaciółmi. Poza tymi sytuacjami językiem, którego używam jest język angielski. Nawet myślę już po angielsku i to nie tylko, gdy porozumiewam się po angielsku. Zaczęłam bezwiednie mieszać języki i nie potrafię tego kontrolować. 

Wróćmy może na chwilę do czasów sprzed przerwania przeze mnie studiów. Pierwsze dwa miesiące były dla mnie koszmarem. Miałam problem ze zrozumieniem moich kolegów i koleżanek z roku. Nie miałam wystarczająco odwagi, żeby pewnie się porozumiewać, a każda moja wypowiedź zdawała się ciągnąć w nieskończoność i nie mieć żadnego sensu. Więcej o tym, jak to wyglądało, możecie przeczytać TUTAJ. Następne miesiące były odrobinę lepsze ale mało kto mógł znieść moje lanie wody, gdy coś mówiłam. Zaczęłam się też jąkać, choć nigdy przedtem mi się to nie zdarzało. W końcu, po męczącym wrześniu i październiku, skomplikowanym listopadzie i dziwacznym grudniu, poczułam się na tyle pewnie w języku, by nie tylko normalnie porozumiewać się z osobami wokół. Zaczęłam również przyswajać slang, jakim porozumiewali się moi rówieśnicy. I wtedy zaczęły się problemy.



Choć jeszcze nie zapominałam słów w języku polskim, wkroczyłam na drogę dosłownego tłumaczenia slangu, czy po prostu zdań z języka angielskiego na polski i używania ich w codziennych rozmowach. To właśnie wtedy powstało zawarte w tytule posta " Cieszę się dla ciebie", czyli w oryginale " I'm happy for you", reakcja " Me" zmieniła się w " ja" , a  tak popularne " mood" stało się " tym uczuciem". Oczywiście, powodowało to różne nieporozumienia lub też zwyczajnie ludzi irytowało (pozdrawiam moją mamę). Musiałam się niezwykle mocno kontrolować, by nie palnąć czegoś takiego w rozmowach z np. moją babcią.

Wiecie, co? Zawsze śmiałam się z ludzi, którzy po krótkim pobycie za granicą zaczynali zapominać pierwszego języka, miksować go z angielskim, czy używać angielskiego akcentu. Śmiałam się, tak jak wszyscy, z Joanny Krupy, bo JAK TO MOŻNA JĘZYKA ZAPOMNIEĆ?! Teraz rozumiem, że jest to łatwiejsze niż nam się wszystkim zdaje. Kiedy przebywacie tylko i wyłącznie wokół ludzi mówiących po angielsku, sami też używając tylko tego języka, wasz mózg sam z siebie przerzuca się na ten język wiedząc, że właśnie tego wam trzeba, że jest to przydatne w danej sytuacji czy sytuacjach. Dlatego właśnie, wbrew temu, co możecie myśleć, nie zaczęłam używać angielskiego slangu, czy przeplatać w wypowiedziach polskie i angielskie słówka, żeby czuć się bardziej " angielsko" . Nie zaczęłam robić tego by brzmieć " cool", czy żeby pokazać jaka ja jestem światowa. To stało się automatycznie.

W lutym przerwałam mój kierunek studiów. Historię wokół tego wydarzenia opowiem wam innym razem. W każdym razie, opuściłam Ealing Broadway i przeprowadziłam się do mojego taty. Znalazłam pracę w polskiej restauracji i przez miesiąc mówiłam praktycznie tylko po polsku, co spowodowało pogorszenie się mojego angielskiego. No, może przesadzam ale czułam, że cofam się w nauce. Potem na szczęście zmieniłam pracę i choć teraz zmieniłam ją znowu, to angielski stał się tak naprawdę moim pierwszym językiem. 

I tak oto jestem w sytuacji, gdzie do języka polskiego wpada mi angielska gramatyka ( wrzucam słowa jak "wczoraj, jeszcze, jutro" na koniec zdania), zapominam polskich słówek częściej niż angielskich i jest mi zdecydowanie wygodniej mówić po angielsku niż po polsku. Jest to o tyle uciążliwe, że zaczynam się załamywać. Piszę po polsku coraz gorzej; przeczytałam swoje posty z 2015 czy 2016 roku i mój warsztat aktualnie kuleje i nie wiem, czy się nie przewróci. Czuję się dziwnie, gdy o tym piszę, bo nawet teraz w mojej głowie przebija się delikatnie język angielski i aż mnie błaga, żebym nagle walnęła coś w stylu I hope everything's gonna be fine but it's just fucked up. 

Żeby się ratować przerzuciłam się znów na czytanie książek po polsku, oczywiście nie porzucając tych po angielsku. Będę również zmuszać się, by jak najczęściej pisać na blogu, na Wattpadzie, czy po prostu dla siebie. Nie wiem jak to będzie ale czuję się jak głupek, no bo w końcu nie zapominam języka, którego się kilka lat uczyłam, tylko tego, którym posługuję się od dziecka. Mojego pierwszego języka.

Zdarza wam się lub zdarzyło coś takiego? Jak sobie poradziliście?

czwartek, 13 czerwca 2019

#92: Lola i Chłopak z Sąsiedztwa (Stephanie Perkins) - recenzja

Witajcie! Dawno nic nie pisałam, bo zwyczajnie nie miałam o czym pisać. Przez długi czas nic nie czytałam, a jak już coś zaczęłam, to wciąż to czytam. W moim życiu trochę się pozmieniało i musiałam przemyśleć, czy chcę dalej prowadzić bloga. Podjęłam decyzję, że na przestrzeni tych pięciu lat blog stał się również moim pamiętnikiem i świadectwem tego, jak bardzo się zmieniłam albo i nie, więc nie mogę przestać pisać. Zdecydowałam, że będę zmuszać się, by zamiast siedzenia w telefonie, po powrocie z pracy poczytać lub przynajmniej raz na tydzień wrzucić coś na bloga.
I tak właśnie dziś przychodzę do was z recenzją książki, którą przeczytałam w drodze powrotnej z Polski w kwietniu.

Tytuł oryginalny: Lola and the Boy Next Door
Autor: Stephanie Perkins
Tłumacz: Ewa Spirydowicz
Wydawnictwo: Amber
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 320

Dziś bez streszczenia, bo im bardziej próbowałabym streścić tę książkę, tym więcej bym zdradziła.


Stephanie Perkins posiada niezwykłą umiejętność tworzenia książek, których pierwsze połowy są niezwykle irytujące i banalne ale których druga połowa potrafi mną całkowicie zawładnąć dzięki urokowi relacji między głównymi bohaterami, na których wspomnienie aż mam ochotę westchnąć. „ Lola i chłopak z sąsiedztwa” to zdecydowanie słabsza powieść od „ Anny i Pocałunku w Paryżu”, choć generalnie powiela ten sam schemat. Nie odniosę się do konkretnych fragmentów z tego względu, że nie chcę niczego zdradzać oraz dlatego, iż zwyczajnie nie pamiętam tej drugiej książki tak dobrze. Pamiętam jednak, jak bardzo wciągnęła mnie „ Anna...” i z jaką łatwością przemknęłam jak wiatr przez te trzysta stron.

Do czytania „ Loli i chłopaka z sąsiedztwa” musiałam się częściowo zmuszać. Taka głupia sytuacja, zazwyczaj nie daję książkom więcej niż pięćdziesiąt, max sto stron, na zachęcenie lub zniechęcenie mnie do siebie. Z tym tomem miałam problem. Nie potrafiłam podjąć konkretnej decyzji, a co się z tym wiąże brnęłam głębiej i głębiej w historię, czytając kolejne strony i zanim się spostrzegłam, skończyłam książkę. Nie wiem, co mnie trzymało. Na pewno nie bohaterowie, którzy choć ciekawie wykreowani, mimo wszystko nie sprostali moim niepisanym wymaganiom. Nie mógł to być również sam format powieści, w której na literówki i błędy gramatyczne natykałam się non stop, zadając sobie pytanie kto, do jasnej cholery, odpowiadał za korektę?! Sam romans nie był niczym specjalnym prawie aż do końca.

Najgorszy chyba był powód, dla którego Lola tak bardzo nie chciała spotkania z dawnym znajomym mieszkającym dom obok. Dopóki nie został on przedstawiony stawiałam na najgorsze- napastowanie, gwałt itd. Powód jednak okazał się tak głupi, tak okropnie błahy, że ciężko było mi traktować go poważnie, tak jak i wszystkie problemy z niego wynikające. Za każdym razem, gdy Dolores ( Lola) o nim wspominała, uśmiechałam się ironicznie, wzdychając z poirytowania. Na szczęście, jakimś cudem udało się z niego wybrnąć w całkiem niezłe i logiczne zakończenie, co rzeczywiście mnie zdziwiło.

"Dawno, dawno temu była dziewczyna, która rozmawiała z księżycem. Była tajemnicza i doskonała tak, jak to potrafią tylko dziewczyny, które rozmawiają z księżycem. W sąsiednim domu mieszkał pewien chłopiec. Patrzył, jak dziewczyna staje się coraz bardziej doskonała, coraz piękniejsza, z każdym rokiem. Patrzył, jak wpatruje się w księżyc. I zaczął się zastanawiać, czy właśnie księżyc nie pomógłby mu rozwikłać tajemnicy tej pięknej dziewczyny. Więc chłopiec spojrzał w niebo. Nie mógł się jednak skupić na księżycu, za bardzo rozpraszały go gwiazdy.
Nieważne, ile już napisano o nich wierszy i piosenek, ilekroć myślał o dziewczynie, gwiazdy świeciły jaśniej. Jakby lśniły dzięki niej. Aż kiedyś chłopiec musiał wyjechać. Nie mógł zabrać jej ze sobą, zabrał więc gwiazdy. Co wieczór patrzył w niebo ze swego okna. Zaczynał od jednej. Jednej gwiazdy. I myślał życzenie, a życzeniem było jej imię. A gdy padało jej imię, zapalała się druga gwiazda. I wtedy znowu myślał jej imię i z dwóch gwiazd robiły się cztery, z czterech osiem, z ośmiu szesnaście i tak dalej, w najwspanialszym matematycznym ciągu na świecie. A po godzinie na niebie było już tyle gwiazd, że budziły jego sąsiadów. Zastanawiali się kto włączył światło.
Ten chłopiec. Myśląc o dziewczynie. " 



Bardzo podobało mi się hobby Loli i to, w jaki sposób siebie kreowała. Było coś niezwykle interesującego w jej sposobie ubierania się- w tym, że każdego dnia wyglądała inaczej, to że każdy jej strój był inspirowany inną epoką historyczną. Ekscytujące było to, że nie bała się mieszać kolorów, wyglądać jak wielka kula dyskotekowa, czy założyć glanów do sukni a’la Maria Antonina. Czytając o tym, jak wielką radochę czerpała z tego, co tworzyła, zastanawiałam się, czy i ja nie powinnam zająć się nauką szycia.

Tak jak mówię, bohaterowie nie zdobyli mojej sympatii, w większości byli mi obojętni, choć różnorodność ich charakterów i samej ich kreacji była przedziwna, a zarazem był to jej ciekawy aspekt. Żebyście mniej więcej zorientowali się o czym mówię, przybliżę wam pokrótce bohaterów. Otóż, mamy tu Lolę, o której niesamowitych strojach już pisałam, jej rodzice to para gejów, o których wspomina się, że oprócz własnego interesu polegającego na pieczeniu ciast oraz zamiłowaniu do jazdy figurowej, są oni najmniej gejowskimi gejami świata. Mamy tu też chłopaka głównej bohaterki, który jest gwiazdą rocka, jest cały w tatuażach, jest pięć lat starszy od swojej dziewczyny i generalnie jego związek z Lolą nie ma aprobaty jej rodziców. Mamy tu też bliźnięta- Cricketa, wynalazcę i wielbiciela mody oraz kolorowych skarpetek, a także jego siostrę Calliope, utalentowaną łyżwiarkę, która otwarcie nienawidzi Loli i uważa ją za kogoś, kto powinien zniknąć. Nie wiem jak wam ale mnie to brzmi dość różnorodnie.

Ciężko mi powiedzieć, czy faktycznie „ Lola i chłopak z sąsiedztwa” była taką złą książką, czy też wręcz odwrotnie. Wzbudza ona we mnie bardzo mieszane uczucia. Czy odetchnęłam z ulgą kończąc ją? Tak. Czy miałam nadzieję, że będę mogła dowiedzieć się, co dalej, po jej skończeniu? Jak najbardziej. Czy żałuję, że się za nią zabrałam? Oczywiście, że nie. Czy sięgnę po nią znowu? Nie wiem.
Czy ją wam polecam?
Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie.

OCENA: 6/10



poniedziałek, 8 kwietnia 2019

#91: Dotyk Julii ( Tahereh Mafi)- recenzja

Hej ludziki! Nie będę was okłamywać, strasznie ciężko mi się ostatnio pisze. Nie tylko bloga, wszystko. Czytać też prawie nie mogę. Nie wiem, co się dzieje. Na szczęście wciąż mam notatki do recenzji trzech książek, więc dopóki nie wróci mi wena do czytania i wciąż będzie mi to zajmowało tak dużo czasu, będę korzystać ze starych notatek. Trudno.

Oryginalny tytuł: Shatter Me
Tytuł polski: Dotyk Julii
Autor: Tahereh Mafi
Tłumacz: Małgorzata Kafel
Wydawnictwo: Otwarte
Rok wydania: 2014
Liczba stron: 336

[UPDATE 2019: Przepraszam za użycie opisu z lubimyczytac.pl ale kompletnie nie pamiętam fabuły tej książki]
Nikt nie wie, dlaczego dotyk Julii zabija. Bezwzględni przywódcy Komitetu Odnowy chcą wykorzystać moc dziewczyny, aby zawładnąć światem. Julia jednak po raz pierwszy w życiu się buntuje. Zaczyna walczyć, bo u jej boku staje ktoś, kogo kocha. 

Książka nie jest rewelacyjna, to muszę od razu przyznać. Mimo to, ma w sobie coś takiego, co sprawia, że jest ona niesamowicie wciągająca. Nie potrafiłam się oderwać i bardzo szybko ją skończyłam. Jednocześnie nie wywołała we mnie żadnych emocji, więc myślę, że czytałam ją raczej z czystej ciekawości jak autorka zakończy pierwszy tom serii, niż z niewymuszonej chęci do zapoznania się z tą książką. Wszystko w powieści było takie "okej", ale nic więcej. Szału nie było.
Niestety, dużym minusem tej książki był kolejny bezsensowny trójkąt miłosny, jakich jest pełno w powieściach. Nie wiem, może odbierałam go tak negatywnie, bo bohaterowie byli mi kompletnie obojętni. Tak, wszyscy. A może po prostu widziałam motyw trójkąta miłosnego w tylu książkach, że już zdecydowanie mam go dość.

"Spędzałam życie wsunięta między kartki książek. Z braku bliskości z ludźmi budowałam więzi z papierowymi postaciami. Przeżyłam miłość i stratę z powieści historycznych, doświadczyłam dojrzewania przez analogię. Mój świat jest utkaną ze słów pajęczyną, splatającą kończyny, kości i ścięgna, myśli i obrazy. Jestem istotą złożoną z liter, postacią stworzoną przez zdania, wytworem wyobraźni, fikcją. "

Wracając do postaci, nawet Julia- główna bohaterka mnie nie denerwowała, co się rzadko zdarza w moim przypadku. Była mi tak totalnie obojętna, że nawet gdyby zginęła już na początku książki, w ogóle bym się nie przejęła.
Warner okropnie przypomina Jonathana z serii "Dary Anioła"- też jest psychopatą z obsesją na punkcie kobiety, która go nienawidzi i też podejmuje próbę pokazania jej swojego świata, jeszcze bardziej ją do siebie zrażając. Niestety, to kolejna postać, która była mi obojętna. No, był jeden moment, kiedy chciałam go udusić ale to tyle.
Co do Adama, myślę że jest po prostu zbyt idealną postacią i dlatego... chyba wiecie, co chcę powiedzieć.

Wątpię, że kiedykolwiek sięgnę po kolejny tom z tej serii. Słyszałam dużo dobrego i się niestety zawiodłam. Tyle w temacie.

OCENA: 6/10






poniedziałek, 18 marca 2019

#3: Herkules - spojlerowa recenzja filmu


Witajcie ludziki ( tak, wracam do ludzików)! Zaczęłam uporządkowywać pliki na moim laptopie i całkiem przypadkiem znalazłam tę oto recenzję filmu "Herkules" z 2014 roku. Stwierdziłam, że co się ma zmarnować, dlatego wrzucam ją na bloga. 



Cofnijmy się więc do 2014 roku i piętnastoletniej Demetrii siadającej do komputera zaraz po powrocie z kina, by napisać...

Nie marnując słów i pięknej białej kartki ,,maszynopisu”, rozpocznę recenzję filmu, na który wybrałam się razem z rodziną trzynastego sierpnia.

,, Herkules” to kolejna reinterpretacja klasycznego mitu. To opowieść o losach Herkulesa wygnanego z Aten i poszukującego ukojenia w walce i byciu najemnikiem. Razem ze swoją ,, Drużyną Pierścienia” zostaje zatrudniony przez dobrego króla Tracji, który później okazuje się być złym władcą. Bohater ma wyszkolić armię, obronić ludność i króla przed domniemanym najeźdźcą. Jak można by się domyślić, udaje mu się. W pewnym momencie jednak bohater zdaje sobie sprawę, że został oszukany, a dobry/zły król sam pragnie podbić inne ziemie oraz ludy i zawładnąć całą Grecją. Postanawia zniweczyć plany byłego pracodawcy. W między czasie dowiaduje się, kto zabił mu rodzinę, poznaje piękną królową i niszczy posąg nienawidzącej go bogini.

Już w pierwszych minutach filmu zostaje nam podany na ekranie jak na talerzu wzór drużyny, który możemy zauważyć również w innych produkcjach takich jak ,, Thor”, ,, Fantastyczna czwórka”, czy też ,, Avengers” . Między kilkoma dzielnymi wojami odnajduje się jedna dzielna wojowniczka, która podbija nasze serca. Pokazuje, że kobieta też potrafi walczyć o swoje, nie poddawać się i równie dobrze jak mężczyźni władać mieczem lub inną bronią.

Grze aktorskiej Dwayne’a Johnsona- filmowego Herkulesa nie można nic zarzucić. Jego rola jest bardzo wiarygodna, choć na twarzy bohatera malują się wciąż te same emocje: radość, gniew, smutek.
Naprawdę bardzo dobrym pomysłem była zmiana koncepcji bohatera antycznego i przedstawienie go jako czułego ojca, któremu rodzinę zabił król Aten zazdrosny o uwielbienie ludu. Dzięki temu bohater nie stał się kolejnym ,, mięśniakiem” pozbawionym uczuć.

Wciąż powstają filmy w technice 3D. Nie wszystkie te efekty są przekonujące, a niektóre niepotrzebne jak w ,,Hobbicie’’. Tym razem nie sprawiły, że film stał się sztuczny, tylko dodały mu uroku. Nie raz, nie dwa nieświadomie widz uchylał się przed strzałą, oszczepem, czy tez ostrymi zębami Lwa Nemejskiego. co sprawia, że adaptacja jest bardziej realistyczna.
Wprowadzenie bohaterów dziecięcych, przedstawienie ich dramatycznych losów oddziałuje na emocje odbiorcy. Wiele brutalnych scen z udziałem dzieci łapie za serce i przypomina, że na wojnie zawsze są ofiary, bardzo często nawet tak bezbronne.
Fabuła luźno traktuje mit jak i samego bohatera. Raz wprawia nas w strach, a raz bawi komizmem sytuacji i postaci. Wróżbita wyczekujący na śmierć, która wcale nie zamierza przyjść tak szybko jest tego przykładem.

Tak naprawdę nie ma się do czego przyczepić. Są może trzy rzeczy, które nie podobały mi się w filmie. Pierwszym z nich, według mnie najważniejszym, jest zmiana imienia głównego bohatera. Na samym początku narrator mówi, że matka Heraklesa dała mu to imię na cześć bogini Hery. Kiedy jednak zaczyna opowiadać o dorosłym mężczyźnie, zostaje zmienione na rzymskie Herkules i wymawiane przez innych ludzi aż do ostatniej sceny. Podejrzewam, że ma to związek z przywiązaniem się populacji XXI wieku do jego rzymskiej wersji, choć skoro rzecz dzieje się w starożytnej Grecji powinno zostać to pierwsze.
Drugą i ostatnią rzeczą jest ucięty wątek. Wiele osób mogło nie zwrócić na niego uwagi, aczkolwiek ja uważam, że wprowadzenie postaci Resosa, który przez pierwsze pół godziny filmu pojawia się i znika jak Józek z piosenki zespołu Bajm było totalnym niewypałem. Bohater, o którym na początku dowiadujemy się kilku ciekawych rzeczy później zostaje pojmany, związany, wypowiada kilka zdań i znika równie szybko jak się pojawił pozostawiając wielką przepaść niekończącej się historii, której widz nigdy nie pozna.

Oprócz tych dwóch minusów nie wartych ani jednej złotej greckiej drachmy i fabuły prostej jak budowa cepa, film ogląda się bardzo przyjemnie. Myślę, że autorzy, reżyserzy, czy też scenarzyści chcieli przede wszystkim pokazać, że ,, nie trzeba być półbogiem, żeby być bohaterem”, co może być przesłaniem dla ludzi XXI wieku. Polecam tym, którzy nie liczą na arcydzieło zasługujące na Oscara, ale na lekki film przygodowy dla całej rodziny.

8/10

piątek, 15 marca 2019

Break Up Book TAG!!

Hejka ludziki! Zastanawiałam się, o czym powinnam dziś napisać post i koniec końców postanowiłam zrobić Break Up Book TAG, w oryginale wymyślony przez Ashley Shannon, ja go tylko przetłumaczyłam. Nie pytajcie o backstory tej decyzji :D
No, to do dzieła!



1. To koniec- książka, którą przykro ci było kończyć.

" Prawo Mojżesza" przeczytałam w 2016 roku ale wciąż bardzo dobrze pamiętam tę książkę i to, w jakim stopniu zapoznanie się z nią odbiło się echem w moim życiu. Książkę czytałam z zapartym tchem, a zakończenie zszokowało mnie do tego stopnia, że przez kolejne kilka dni chodziłam jak w transie. Nie żartuję. Cieszę się, że wciąż mam tę powieść na półce, bo bardzo chętnie sięgnę po nią jeszcze raz i myślę, że nie będę jej chciała kończyć w takim samym stopniu, jak za pierwszym razem. " Dlatego właśnie ta książka jest taka niesamowita. Nie dość, że jest wciągająca, to mimo wątku paranormalnego wydaje się taka prawdziwa. Mogłoby się wydawać, że jest ona skomplikowana, biorąc pod uwagę ilość wątków i bohaterów, ale to nie do końca prawda. To powieść życiowa i można z niej naprawdę wiele wynieść." - tak właśnie pisałam o niej w mojej recenzji, której pełną wersję możecie znaleźć: TUTAJ

2. Byle przeżyć dzień - książka, w której możesz się zatracić.

Okej, może nie tyle, co zatracić, co wkręcić i przerazić na tyle, że nie mogłam tak łatwo wrócić do prawdziwego świata. Zazwyczaj nie czytam horrorów ale z jakiegoś nieznanego mi już powodu postanowiłam spróbować i chwyciłam " Dom na wzgórzu". To był błąd. To był duży błąd. Ta historia przeraziła mnie nie na żarty ale nie potrafiłam się oderwać i dotrwałam do końca..., a potem nie wychodziłam spod kołdry przez kilka godzin. Moja przeklęta głupota! :D Pełną recenzję znajdziecie TUTAJ.

3. Smutna i ckliwa- książka, która była smutna ale to właśnie w niej pokochałeś. 

" Dag, córka Kasi" to książka nienależąca do kategorii " lekkie, łatwe i przyjemne". Jeśli chcecie po nią sięgnąć, przygotujcie się na ból, krew i łzy, bo życie głównej bohaterki nie rozpieszczało, a szczęścia w nim było tyle co kot napłakał. Mimo to książka jest po prostu doskonała i ani trochę ckliwa. Była to jedna z ulubionych powieści mojej mamy, kiedy była w moim wieku ( mama Kasia, moja siostra Dagmara- a'propos nazywania dzieci imionami bohaterów literackich) i jest ona również na mojej liście książek, które w jakiś sposób wpłynęły na moje życie. " Dag, córka Kasi " to rewelacyjna powieść, która wprowadziła mnie w stan mini- depresji. To taka " Analfabetka, która nie potrafiła liczyć" tylko w wersji starszej , bardziej dramatycznej i oczywiście, polskiej. To tragiczna historia Dagmary, rozgrywająca się na przestrzeni ponad dwudziestu lat. To książka o niekończącej się walce o prawo do szczęścia, miłości i samej siebie. Przekazuje, że nie warto poddawać się ludzkim osądom, trzeba iść cały czas naprzód, z całych sił walczyć o swoje marzenia."
Pełna recenzja TUTAJ

4. Przywróć uśmiech na swojej twarzy- książka, która daje ci radość i potrafi cię rozbawić.

Nie myślałam długo nad odpowiedzią. Humor Ricka Riordana nigdy nie przestaje mnie bawić. Ba! Posunęłabym się nawet do stwierdzenia, że to bohaterowie w jego książkach nauczyli mnie, że byciem otwarcie agresywnym świata nie zwojuję ale sarkazmem i ironią, których idioci nie potrafią zrozumieć już tak. Tak dla " beki" moje zdjęcie z 2014 roku, kiedy to brałam udział w Dniu Herosa, chodząc po szkole we własnoręcznie zrobionej koszulce obozowej i torbie wypchanej książkami o Percym Jacksonie. Oto recenzje książek RR, jakie możecie znaleźć na moim blogu: "Archiwum Herosów" ( TUTAJ), "Krew Olimpu" ( TUTAJ ), " Miecz lata" (TUTAJ ), " Pamiętniki Półbogów" ( TUTAJ), " Znak Ateny" (TUTAJ ).


5. Ponowne wyjście do ludzi- książka, po którą nigdy nie spodziewałbyś się chwycić, a jednak to zrobiłeś.

"Powiem szczerze, że nie oczekiwałam od tej powieści zbyt wiele. Miało to związek z tym, że gdzie bym nie spojrzała, której recenzji bym nie przeczytała, dowiadywałam się, że " Podniebny lot" ma wiele wspólnego z " Pięćdziesięcioma twarzami Grey'a", czyli z powieścią, której po prostu nie znoszę. Dlatego właśnie podeszłam do niego z rezerwą. Jednakże, ku własnemu zdziwieniu, zostałam pozytywnie zaskoczona. " Tak, jak pisałam w recenzji, zostałam zaskoczona, bo naprawdę przyjemnie mi się czytało zarówno pierwszą część serii, jak i jej kontynuacje. Przez lata zarzekałam się, że w życiu nie sięgnę po erotyka ale jak wiadomo, życie jest jak pudełko czekoladek :) Pełna recenzja : TUTAJ.

6. Poznanie kogoś nowego- książka z gatunku, po który normalnie nie sięgasz lub takiego, z którego jeszcze niczego nie czytałeś.

" Niebo istnieje naprawdę" przeczytałam w 2015 roku, a dostałam w prezencie w 2017. Szkoda tylko, że w międzyczasie, bo w 2016 roku chłopiec, o którym mowa w książce przyznał, że cała jego historia o aniołach i spotkaniu Jezusa była zmyślona i wykreowana tylko po to, by zwrócić na siebie uwagę. No cóż, to jedyna religijna książka, jaką przeczytałam w życiu, nie licząc fragmentów " Biblii". 

7. Jesteś gotowy otworzyć serce i znów pokochać- książka, która daje ci nadzieję na to, że znów się zakochasz. 

Każda antologia miłosnych opowiadań zawsze działa na mnie jak miodek na Kubusia Puchatka. Nie ważne, czy to zbiór świąteczny, czy wakacyjny. Zawsze po przeczytaniu opowiadań w nich zawartych daję się wkręcić w to naiwne myślenie, że miłość czeka na każdym kroku i " kto wie, czy za rogiem nie stoją anioł z Bogiem" i przy okazji jakimś rycerzem na białym koniu. Zawsze. Recenzje książek, które możecie znaleźć na blogu: "Podaruj mi miłość. 12 świątecznych opowiadań.",  " W śnieżną noc".

To już wszystko na dziś! Mam nadzieję, że TAG wam się podobał. Do zrobienia go nominuję:


wtorek, 5 marca 2019

#90: " Wampiry z Morganville. Księga 1: Przeklęty Dom. Bal umarłych dziewczyn" ( Rachel Caine)- recenzja


Witajcie! Wiem, że dziś powinna była pojawić się recenzja " Magnusa Chase'a i bogów Asgardu" ale wyjechałam do rodziny na tydzień i zapomniałam zabrać ze sobą notatnika z recenzjami, więc skorzystałam z tego, co już było gotowe.




Pięć lat. Tyle czasu czekała na mnie ta książka, stojąc na półce wśród dziesiątek innych książek o wampirach. To przerażająca ilość czasu, choć wcale mnie nie dziwi. Będąc w gimnazjum miałam obsesję na punkcie kupowania książek. Oczywiście, wypożyczałam je też z biblioteki ale posiadanie książek na stałe za bardzo mnie kusiło. Wydawałam astronomiczne sumy na książki, a większość z nich stoi sobie wciąż na półkach u mnie w pokoju, czekając na swoją kolej, która nie mam pojęcia kiedy nastąpi. W końcu nie mogę ich wszystkich od razu przenieść do Anglii, bo nie miałabym ich nawet gdzie trzymać. W każdym razie, nie wiem, co zdecydowało, że wybrałam akurat „ Wampiry z Morganville” jako powieść na drogę powrotną z Polski do Anglii. Oczywiście, nie skończyłam jej ani w drodze, ani również przez cały styczeń. Troszkę się z nią męczyłam przez mojego kaca książkowego. Starałam się czytać 50 stron dziennie, ale to nic przy pięciuset stronach cegłówki, jaką są „ Wampiry z Morganville”. W końcu udało mi się ją skończyć. Jaka jest moja opinia na jej temat? O tym już za chwilkę.

Oryginalny tytuł: The Morganville Vampires #1: Glass Houses ; #2: The Dead Girls' Dance
Tytuł polski: Wampiry z Morganville. Księga 1: Przeklęty dom. Bal umarłych dziewczyn.
Autor: Rachel Caine
Tłumacz: Edyta Jaczewska
Wydawnictwo: Amber
Rok wydania: 2010
Liczba stron: 508


Claire, choć udaje jej się skończyć liceum w wieku szesnastu lat, według rodziców nie jest wystarczająco dorosła, żeby iść na studia z daleka od domu. Koniec końców trafia do Morganville, miasta równie odpychającego, co uczelnia się w nim znajdująca. Choć Claire jest bystrą dziewczyną, bardzo szybko zachodzi za skórę córce burmistrza, która nie cofa się przed niczym, by zniszczyć wroga raz na zawsze. Posiniaczona nastolatka wyrusza na poszukiwanie nowego mieszkania, z daleka od akademika, w którym króluje Monica i jej świta- dziewczyny, które próbowały ją zabić. Trafia do posiadłości Glassów i choć wydaje jej się, że wśród nowych znajomych i w nowym domu będzie teraz mogła w spokoju kontynuować studia, nie ma pojęcia jak bardzo się myli. Wir wydarzeń wrzuca szesnastolatkę w świat, w który aż ciężko uwierzyć i stawia przed nią problemy, których nikt o zdrowych zmysłach nie wiązałby z uniwersyteckim życiem.
Jak poradzi sobie w sytuacji, gdy cała jej wiedza oparta na nauce zostanie skonfrontowana z rzeczami, których nie da się naukowo wytłumaczyć?

Nie spodziewałam się, że „ Wampiry z Morganville” tak mnie zaskoczą. I to pozytywnie! Z początku nie byłam pewna, czego powinnam oczekiwać. Po przeczytaniu kilku pierwszych rozdziałów zastanawiałam się, czy książka nie będzie kolejnym paranormalnym romansem opierającym się na tych samych motywach i stereotypach, co setki, jak nie tysiące innych. Szesnastoletnia szara myszka, dwóch przystojnych mężczyzn gotowych skoczyć jej na ratunek i bogata dziewczyna, której marzeniem jest zniszczenie życia głównej bohaterce. Każdy jest w stanie wymienić przynajmniej dwie powieści bazujące na tym schemacie. Czym więc „ Wampiry z Morganville” różnią się od całej reszty?



No cóż, fabuła w pierwszych stu stronach nie powala. Nie jest może tak okropnie nudna, że nie da się tego czytać ale zdecydowanie trzeba troszeczkę poczekać na rozwój akcji. Pierwsze rozdziały skupiają się głównie na przedstawieniu postaci, relacji między nimi oraz samego Morganville i zasad w nim panujących. Zazwyczaj jeśli po stu stronach książka mnie nie wciągnie, to przerywam jej czytanie. Ze względu jednak na to, że „ Wampiry z Morganville” mają 508 stron, dałam sobie kolejne sto stron. Nie pożałowałam decyzji, bo im dalej, tym lepiej. Kolejne rozdziały przynoszą nam bowiem kolejne problemy czyhające na Clair. Miasto rządzone przez wampiry? Da się przeżyć. Nie do końca żywy współlokator? Jasne, czemu nie. Fakt, że w każdym kącie czeka niebezpieczeństwo i śmierć? Ta…. Rodzice odkrywający piwo w lodówce? Koniec świata.
Miliony kłód zwalają się Clair pod nogi, wciągając ją coraz bardziej w mroczny świat wampirzego miasta, tak jak mnie wciągnęło czytanie o zmaganiach głównej bohaterki i jej przyjaciół. Nie potrafiłam się oderwać od książki! A jak ją skończyłam, to od razu zamarzyłam, by chwycić kolejną księgę w moje łapki.

Jak miałam szesnaście lat przedstawianie postaci w moim wieku tak, jak została przedstawiona Clair, wywoływało we mnie poczucie niesprawiedliwości. Oczywiście, nie zdawałam sobie sprawy, że sama zachowywałam się bardzo podobnie. Clair, niezwykle mądra i inteligentna, choć spierałabym się w tej kwestii, potrafiła być również porywcza, rozchwiana emocjonalnie oraz zachwycona każdym przystojniejszym facetem. Boże, jakie to znajome…
Mimo wszystko mnie udało się ją polubić. Może zaważyła odwaga, której Clair nie brakowało, a może głupie oddanie się walce o sprawiedliwość. Czasami miałam ochotę rzucić w nią klapkiem albo krzyknąć, żeby nie zachowywała się tak dziecinnie ale zaraz przypominałam sobie, że tak naprawdę ona wciąż jest dzieckiem. Nie, żebym mówiła, że ja w wieku dwudziestu lat zachowuję się lepiej, bo to byłoby kłamstwo.

" - (...) jeśli chcesz poznać prawdziwą naturę różnych spraw, moja mała, to przychodź do kogoś, kto tę naturę poznał. 
- Ale to tylko punkt widzenia- stwierdziła Claire.- A nie fakty.
- Każdy fakt jest punktem widzenia. "

Michael i Sam to postacie, z którymi myślę ,że mogłabym znaleźć wspólny język. Michael był jednym z głównych bohaterów, więc udało mi się go całkiem dobrze poznać, niestety nie mogę tego samego powiedzieć o Samie. Pojawił się zaledwie na kilku stronach ale wydawał mi się tak ciepłą osobą, że nie potrafiłam go nie polubić. Obaj ci mężczyźni mieli wiele wspólnego ( w sumie nie dziwne, Sam był dziadkiem Michaela- taki mały spojler) i mam nadzieję, że w kolejnych częściach serii będę mogła zobaczyć ich dwóch w tych samych scenach.

Bardzo podobało mi się to, że aż do końca nie wiadomo do końca kto jest czarnym charakterem. U każdej z postaci mocno zarysowane są zarówno pozytywne jak i negatywne cechy, więc ciężko jest zdecydować czytelnikowi, tak samo jak i Claire, po czyjej stronie stanąć. Nie zgadzam się z wieloma wyborami bohaterów, uważam że ten wybór obróci się przeciwko nim ale żeby się tego dowiedzieć, muszę dorwać kolejną część!

Podsumowując, pierwsza księga „ Wampirów z Morganville” bardzo mi się podobała i gdyby nie te pierwsze sto stron dałabym jej ocenę dziesięć. Wróciłam dzięki niej pamięcią do czasów mojego uwielbienia książek o wampirach, które wydaje mi się, że właśnie powróciły. Polecam wam ją i zachęcam do przeczytania. Mam nadzieję, że tym, którzy jeszcze jej nie znają spodoba się tak samo jak mnie, a tych, którzy jej czytanie mają za sobą, zachęcam do wypowiedzenia się na jej temat w komentarzach pod tą recenzją, na moim blogowym Instagramie lub fanpage-u na Facebooku.

Miłego dnia!

OCENA: 9/10




czwartek, 28 lutego 2019

WIELKA TRÓJKA- NAJLEPSZE KSIĄŻKI 2018

Witajcie! Dziś będzie króciutko, bo najlepszych książek przeczytanych przeze mnie w 2018 jest tylko trzy. Zacznijmy może od tego, że w 2018 roku przeczytałam... UWAGA UWAGA....8 książek. Serio, nie żartuję. Nie wiem, czy to przez maturę, do której swoją drogą powinnam właśnie więcej przeczytać, a przynajmniej powtórzyć niektóre lektury. Prawdopodobnie wyszło tak przez moje lenistwo, bo rozleniwiłam się całkowicie. No nic, mówi się trudno i płynie się dalej.



Oto lista książek, które przeczytałam:

  1. "Body speaks"- Lorna Marshall 
  2. Beduinki na Instagramie. Moje życie w Emiratach. "- Aleksandra Chrobak
  3. " Świt Wampira" - J.R.Rain
  4. " Babcia 19 i sowiecki sekret"- Ondjaki
  5.  " Ocaleni. Życie, które znaliśmy. " - Susan Beth Pfeffer
  6. Urodzona o północy "- C. C. Hunter
  7. Slash " - Natalia Osińska
  8. Inne zasady lata/ Aristotle and Dante Discover the Secrets of the Universe "- Benjamin Alire Saenz


Jak widzicie, recenzje niektórych z nich już pojawiły się na blogu. Czy pojawi się reszta? Prawdopodobnie nie, ze względu na to, że tych pozostałych nie potrafię zrecenzować, bo były zwyczajnie nijakie albo są za trudne, bym wyrażała swoją opinię na ich temat.

Nadeszła chwila na TOP 3, najlepsze książki, best of, królowe półek itd...

BEDUINKI NA INSTAGRAMIE. MOJE ŻYCIE W EMIRATACH.


Autor: Aleksandra Chrobak
Moja ocena: 8/10

"Autorka w bardzo ciekawy, niekiedy humorystyczny sposób opisuje emiracką rzeczywistość. Robi to z perspektywy kogoś, kto zna nie tylko dobre strony ale i mankamenty tego kraju oraz społeczności go zamieszkujących. Mimo, że nie stroni od podkreślania swojej miłości do Emiratów, opisuje je łącząc opinie bazowane na własnych przeżyciach z tym, co udało jej się odkryć rozmawiając z osobami ze swojego otoczenia- zarówno rodowitymi Emiratczykami, jak i pozostającymi tam na czas kontraktu imigrantami. "
Tak właśnie pisałam o tej książce w mojej recenzji, którą w pełni możecie przeczytać klikając w podlinkowany tytuł.




SLASH


Autor: Natalia Osińska
Moja ocena: 10/10

"Ja płakałam. I wy też będziecie. Dlatego właśnie MUSICIE przeczytać " Slash", a jeśli nie czytaliście " Fanfika", to przeczytajcie najpierw to, a potem wróćcie do " Slasha". Ta duologia ( wiem, że będzie trzecia część, ale oczekuję serii na miarę liczby " Szybkich i wściekłych") to jedne z najlepszych powieści jakie kiedykolwiek czytałam i nie wyobrażam sobie życia bez nich. Tak samo jak bez tostów z majonezem. "
Resztę recenzji możecie znaleźć...oczywiście klikając w tytuł książki !


ARISTOTLE AND DANTE DISCOVER THE SECRETS OF THE UNIVERSE


Polski tytuł: Inne zasady lata
Autor: Benjamin Alire Saenz
Moja ocena: 10/10

"" Aristotle and Dante Discover the Secrets of the Universe", czy też w polskim tłumaczeniu " Inne zasady lata" to książka niezwykła, szczera i prawdziwa. To książka, na której przeczytanie wystarczyły mi cztery godziny, bo wciągnęła mnie tak, że jak zaczęłam, to już nie mogłam przestać, ani chociaż zrobić przerwy. Z zapartym tchem obserwowałam to, co działo się na jej kartach, każdą szczęśliwą i smutną chwilę przeżywałam z bohaterami patrząc, jak dorastają do odpowiedzialności i zrozumienia własnego ja. "
Wiecie, co robić... już, już klikać mi w podlinkowany tytuł!!! :)


To by było na tyle! Mam nadzieję, że zajrzycie do pełnych recenzji książek, które wymieniłam oraz do nich samych, bo wszystkie trzy warto przeczytać, choćby dla samej przyjemności czytania. Dla tych, co lubią zastanawiać się " co autor miał na myśli"- cała trójka czegoś uczy, można z nich coś wynieść ( naukę, nie wyrwane strony na makulaturę). :D

wtorek, 19 lutego 2019

STORY TIME: STUDIA W ANGLII - WRAŻENIA PO PIERWSZYM SEMESTRZE

Witajcie! Styczeń minął, luty mija, a ja... nic na bloga nie wstawiam. No, to się musi zmienić.
Za mną pierwszy semestr studiów w Anglii, na West London University. Drugi planuję przenieść na przyszły rok, ale na ten temat wypowiem się kiedy indziej. Dziś chciałabym przybliżyć wam jak wyglądał początek moich studiów, co mnie zdziwiło, czego się bałam, a z czym nie mogłam sobie poradzić.

Na początek krótkie wspomnienie poprzednich wakacji, magicznego czasu, kiedy nie wiedziałam jeszcze co mnie czeka :)

















Było miło, a potem przyszedł wrzesień. W pierwszym tygodniu nie miałam żadnych lekcji ale musiałam zarejestrować się w systemie, wypełniając kilka formularzy na komputerze w szkole. Robienie tego zajęło mi trochę za dużo czasu, przez co nie pojawiłam się na spotkaniu klasowym. Dobry start, nie? Na pierwszą lekcję w kolejnym tygodniu się spóźniłam, bo pomyliłam budynki ( moje zajęcia odbywają się w czterech budynkach, rozrzuconych po całym Ealing Broadway, czego nie wiedziałam na początku). Z tego, co mówili mi znajomi z klasy, to stałam się legendą. Podobno ktoś stwierdził, że nie jestem prawdziwą osobą, tylko kimś stworzonym, by uczyć studentów, że nie należy się spóźniać. W sumie, patrząc przez pryzmat czasu, mieli rację, bo chyba nie było lekcji w pierwszym semestrze, na którą bym się nie spóźniła.

Pierwsza lekcja z moją klasą była dla mnie katorgą. Nie to, żeby ktoś był dla mnie niemiły, nic z tych rzeczy. Po prostu nie potrafiłam zrozumieć większości ludzi z mojej klasy. Ich akcenty mi to uniemożliwiały. Przykładowo, mam w klasie trzy osoby z Yorkshire i każda z nich ma inny akcent. Teraz jestem w stanie ich zrozumieć, przynajmniej dopóki nie zaczynają mówić szybko. Wtedy kompletnie nie wiedziałam, co do mnie mówią. To samo było z dziewczynami z Birmingham, Glasgow, Cardiff. Ja sama też strasznie wstydziłam się mówić. Dukałam, jąkałam się, a wypowiedzenie całego zdania zajmowało mi tyle czasu, co cała matura ustna z polskiego. Na szczęście wszyscy byli bardzo wyrozumiali.
A tak wyglądały moje listy słów, których nie rozumiałam lub tych, nad których wymową powinnam pracować.




W pierwszych tygodniach musiałam ciągle prosić nauczycieli o to, by nie mówili tak szybko, bo nie mogłam ich zrozumieć. Niektórzy zapominali o moich prośbach, rozwijając pełną prędkość. Do niektórych się już przyzwyczaiłam, do innych... nie mogę powiedzieć, że zawsze wiem, o czym mówią. Zazwyczaj w takich sytuacjach po prostu kiwam głową, co jakich czas wyrzucając z siebie krótkie " Mhmm". Na szczęście nikt mi nie robi wyrzutów z tego powodu. Z początku się wstydziłam ale teraz otwarcie przyznaję, jak czegoś nie rozumiem i proszę o powtórzenie.

Tak wyglądał mój plan w pierwszym semestrze:






 Mój kurs jest jedynym z tak dużą liczbą godzin, a na nowy semestr jeszcze doszło więcej. Nie mogę powiedzieć, że jest łatwo, bo nie jest. Czasami mieliśmy ledwo 15 minut, by dosłownie przebiec z jednego budynku do drugiego, nie wspominając nawet o czasie na jedzenie. Z piciem nie ma problemu, bo możemy pić w czasie lekcji. Jeśli chodzi o same lekcje- chyba nie ma takiej, której bym nie lubiła. Jasne, są takie, które wolę bardziej od innych albo takie, których sensu do końca nie widzę ale mimo to wszystkie darzę sympatią i doceniam nauczycieli, którzy je prowadzą.

Moi nauczyciele to banda pozytywnych szaleńców. Serio. Każdy z nich jest inny, to są niesamowicie specyficzni ludzie ale tacy, którzy dobrze znają się na swojej robocie. Zajęcia z nimi to ciągły śmiech, żarty i luźna, przyjazna atmosfera. Zaznaczam, że mówię tu tylko o nauczycielach, którzy mnie uczą, nie wiem jak to wygląda na innych kierunkach. Czy miałam jakieś problemy z nauczycielami? Raz się zdarzyło, ale z tym wiąże się dłuższa historia. Otóż konflikt na linii nauczyciel-uczniowie rozpoczął się przez różnicę w sposobie nauczania, do którego przyzwyczajeni są ludzie, a tym, który stosował ów nauczyciel. Nie będę wchodziła w szczegóły, w każdym razie chodziło o to, że uczniowie uważali, że nauczyciel nie może sobie na tak wiele pozwalać. Ja byłam po stronie nauczyciela, bo to, co moi znajomi nazywali "okrutnym traktowaniem" w rzeczywistości było tylko nie cackaniem się z nimi i szczere mówienie im, co jest nie tak.

To chyba to, co mnie tu najbardziej denerwuje. Taka mała rada ode mnie dla tych, którzy uważają, że konstruktywna krytyka jest okej- tutaj nie jest. Nie wiedziałam tego z początku, czym narobiłam sobie wrogów. Nie ważne, co robimy, zawsze musimy mówić o samych pozytywach. To tak jak z zapytaniem " How are you?". Jedyną odpowiedzią jest " Fine". Przykładowo na zajęciach aktorskich, gdy jakaś grupa przygotowuje etiudę i ją przedstawia, jedyny odzew, na jaki może liczyć to ocena w samych superlatywach. Mnie samą to wkurzało i wkurza. Jeśli coś robię źle, to nie chcę słyszeć jak świetnie wykonałam 50 % pracy, skoro drugie pięćdziesiąt zrobiłam okropnie i nawet nie mogę się o tym dowiedzieć!

Uff, to był bardzo długi post. Kolejny pojawi się już niedługo, a w nim postaram się pokazać wam i przybliżyć jak wyglądało moje " zaliczenie" jednego z przedmiotów.
Jeśli chcielibyście dowiedzieć się czegoś konkretnie na jakiś temat albo jeśli macie jakieś pytania odnośnie studiów za granicą, to piszcie je w komentarzach, na wszystko odpowiem. :)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...