niedziela, 29 kwietnia 2018

#2: Avengers: Infinity War - bezspojlerowa recenzja

Witajcie!

W okolicznościach szumu wokół premiery nowej produkcji "Avengers. Infinity War"  będącej podsumowaniem filmów należących do Marvel Cinematic Universe, z ostatnich dziesięciu lat, postanowiłyśmy być uczestniczkami tego wydarzenia. Wybrałyśmy się do kina na przedpremierowy pokaz, licząc, że nie spotkamy tłumów, co graniczyło z cudów. Mimo, że nasze miejskie kino nie jest duże, ludzi jednak było całkiem sporo. Kiedy nadszedł czas, dołączyłyśmy do obładowanego popcornem tłumu i zajęłyśmy miejsca.



Może teraz więcej o samym filmie. Grupka bohaterów, których poznaliśmy w pierwszej części 'Avengers' oraz w " Avengers: Age of Ultron" , tym razem rozrasta się do ponad dwudziestu postaci. Wspólnie stają oni w obliczu zagrożenia, z jakim dotąd nie mieli okazji się mierzyć. A nosi ono jakże groźnie brzmiące imię Thanos.
Ten oto fioletowy złoczyńca pragnie znaleźć pięć Kamieni Nieskończoności, a potem użyć ich do wprowadzenia, w jego mniemaniu, równowagi we wszechświecie. By go powstrzymać, bohaterowie zwierają szyki, stając wspólnie w obronie wszechświata i Ziemi. Każda z nas odebrała tę postać inaczej. Thanos miał w sobie coś, co niemalże trafiło w lęki Audrey, którą nieco przeraziła jego potęga. Demetria, z kolei, odebrała go jako z lekka psychopatycznego wizjonera i filozofa. Choć Thanos pragnął pomóc naturze w selekcji, mordując za pstryknięciem palca losowo wybrane cztery miliardy ludzi, kierował się on racjonalnymi pobudkami. Nie jest on podobny do żadnego czarnego charakteru, których mieliśmy okazję poznać w poprzednich filmach MCU; nie zależy mu na podbiciu świata, a jedynie na 'uwolnieniu' go. To zdecydowanie ciekawa i dobrze rozbudowana psychologicznie postać.



Każdy z zarówno pozytywnych, jak i negatywnych bohaterów ma swoje pięć minut. Na pierwszy plan wybija się jednak Thor, który ma tu bardzo ważną rolę do odegrania ( i nie powiemy jaką). Poza nim każda postać ma szansę się wykazać, pokazując swoje najlepsze cechy. Oglądanie tak wielu znanych nam wszystkim charakterów w jednym filmie, a już tym bardziej obserwowanie interakcji między nimi, daje satysfakcję i dostarcza niezwykłej radochy. Mimo powagi i niepokoju wiszącego w powietrzu, zabawne dialogi odrobinę rozluźniają atmosferę, wywołując złudzenie, że wszystko będzie dobrze.



Ciężko napisać coś o fabule, nie spojlerując. Postaramy się zrobić to więc w krótki i zwięzły sposób, niczego nie zdradzając. Zacznijmy od tego, że podeszłyśmy do filmu ze skrajnie innych stanowisk - Demetria jest wielką fanką filmów o superbohaterach od 2008 roku, czyli od pierwszego 'Iron Mana' i widziała każdą produkcję ostatnich lat. Audrey, z drugiej strony podeszła do 'Avengers. Infinity War' z dystansem osoby, która widziała wcześniej jedynie dwa filmy z tej serii ('Doctor Strange' i 'Avengers'). Na pierwszy dała się skusić ze względu na grającego główną rolę Benedicta Cumberbatcha, który jest jej inspiracją i wzorem do naśladowania. W związku z tym, nie potrafi do końca spojrzeć obiektywnie. Podobnie, jak Demetria nie jest w stanie ocenić bez subiektywnych uwag produkcji z Tomem Hollandem. Odnośnie 'Avengers', Audrey uznała ją za gorszą od tej najnowszej części i nie wie do końca, czy jest to zasługa kinowej atmosfery, czy ulubionego aktora. W każdym razie 'Avengers. Infinity War' zrobiło na niej zaskakująco pozytywne wrażenie. Nie mając dużych oczekiwań, wyszła z kina niemalże bijąc brawo z zadziwienia. Jak już mówiłyśmy, Demetria jest zapoznana z większością filmów, więc ma szeroką skalę porównawczą. Mimo wszystko, czytała zaledwie kilka komiksów, więc jej odczucia opierają się jedynie na tym, co widziała w kinie. Zdecydowanie, 'Avengers. Infinity War' był najlepszym z dotychczasowych części o mścicielach. Oglądało się go rewalacyjnie; zaparty dech i gęsia skórka towarzyszyły Demetrii już od pierwszych scen. Film gra na emocjach widzów sprawiając, że czują się jak na rollercoasterze pędzącym z ogromną prędkością w ciemnościach. Nie wiadomo kiedy pojawi się droga w górę lub kolejny spadek. A wisienką na torcie są ostatnie minuty, które potrafią zdecydowanie zrobić oglądającym z mózgów różową papkę. Produkcja jest tak niesamowita, że gdy po odczekaniu końcowych napisów i obejrzeniu dodatkowej sceny wychodzi się z kina, można zadać sobie tylko jedno podstawowe pytanie: Jak żyć?



Jak bywa często, tym razem również nie lekko naśmiewamy się z tłumaczenia tytułu na język polski. Nie przypadkowo wciąż używamy oryginalnego tytułu produkcji. W naszym ojczystym języku brzmi on bowiem 'Avengers. Wojna bez granic'. To mówi samo za siebie. Co ciekawe, napisy dodane do filmu również posiadają niedociągnięcia i nie są pozbawione zabawnych smaczków, choćby takich jak przetłumaczenie " Bullshit" na nasze ulubione " Gucio prawda!". Kto na to wpadł? Tłumaczowi należy się nagroda.

Niestety, to wszystko co możemy powiedzieć, nie zdradzając ważnych faktów i plot twistów. Mamy nadzieję, że mimo wszystko zachęciłyśmy was do pójścia do kina i zapoznania się z tym tworem. Zapewniamy was, nie pożałujecie!


Audrey & Demetria

wtorek, 24 kwietnia 2018

TOP 10: Naszych ulubionych piosenek marca!!!

I znowu się spotykamy. Witajcie w przedmaturalnym klimacie! A przy nauce,  nigdy nie może zabraknąć dobrej muzyki. Bo słuchając jej, łatwiej przyswaja się informacje, o czym warto pamiętać. W związku z tym, przygotowałyśmy dla was piosenki, które w tym miesiącu przyciągnęły naszą uwagę. Myślę, że każdy jest w stanie znaleźć wśród nich coś dla siebie. Zapraszam więc do zapoznania się z naszymi propozycjami.

1. "9 crimes" - Damien Rice (feat. Lisa Hannigan)

Rok wydania: 2006
Album: 9
Gatunek: muzyka autorska

Mimo, że piosenka nie jest najświeższa, ostatnio odkryłam ją na nowo. Można ją usłyszeć w pewnej części z serii filmów o zielonym ogrze, natomiast nie utożsamiajcie jej z bynajmniej bajkowym klimatem. Ten delikatny i emocjonalny duet podszyty bardzo niekonwencjonalnym teledyskiem trafił prosto w moją wrażliwość. Poza, według mnie, intrygującym tekstem, utwór ma coś, co lubię w piosenkach, czyli stopniowe rozwijanie się. Z uwolnieniem całej mocy na koniec.




2." Never enough"- Loren Allred

Rok wydania: 2017
Album: The Greatest Showman. Original Motion Picture Soundtrack

Ten utwór jest najpiękniejszą piosenką z całej ścieżki dźwiękowej do filmu " Król rozrywki". Za każdym razem, gdy słucham tekstu i muzyki, moja dusza śpiewa. No, bądźmy szczerzy, nie tylko dusza. Ja sama za każdym razem podśpiewuję wraz z Loren Allred. Sama jestem wokalistką i nie mogę się powstrzymać kiedy słyszę pianino we wstępie. Od razu czuję całą magię zawartą w " Never enough", czuję jak powoli rozwijająca się piosenka staje się podnoszącym na duchu niezwykłym i podniosłym hymnem. Coś niesamowitego!




3."Castle On The Hill" - Ed Sheeran

Rok wydania: 2017
Album:  ÷
Gatunek: pop

To jedna z tych piosenek, które jak wejdą do głowy, to ciężko jest się ich pozbyć. Przynajmniej na mnie oddziałują utwory, które wyszły spod pióra tego oto pana, którego chyba nikomu nie trzeba przedstawiać. Ta akurat odnosi się do wspomnień z dzieciństwa i nastoletnich lat artysty. Polecam posłuchać, szczególnie podczas jazdy. Najlepiej jakimiś wiejskimi brytyjskimi jezdniami wśród zieleni i domków z cegły... Nieważne.




4." Suis moi"- Camille Dalmais

Rok wydania: 2015
Album: Le Petit Prince (Bande originale du film)

Nie lubię " Małego księcia". Nigdy nie lubiłam tej historii. A jednak obejrzałam animację luźno opartą na tej książce. Ku mojemu zdziwieniu całkiem się zakochałam. Bohaterowie są przeuroczy, fabuła wciągająca, a animacja przepiękna. Mimo wszystko moją uwagę najbardziej przykuła muzyka do tego filmu, której słuchanie daje ukojenie i działa na wyobraźnię, stawiając nam przed oczami obraz zielonej łąki i delikatnego wiatru, szumiącego w koronach drzew w słoneczny dzień. W szczególności uwielbiam tę piosenkę, utwór przewodni całej ścieżki dźwiękowej. Kiedy jej słucham, zwyczajnie odpływam i jedyne, o czym jestem w stanie myśleć, to Mały Książę machający do mnie ze swojej planety.




5."Don't let this feeling fade" - Lindsay Stirling (feat. Rivers Cuomo & Lecrae)

Rok wydania: 2016
Album: Brave Enough
Gatunek: Pop

Jeśli ktoś jeszcze nie zna tej zarówno zdolnej i utalentowanej, jak i skocznej skrzypaczki, powinien to nadrobić. Ten utwór akurat powstał przy współpracy dwóch panów, którzy użyczyli tu swojego wokalu. Efekt spodobał mi się, zwłaszcza, że przypomina mi początki mojej przynależności do fandomu. Najlepiej słuchać na spacerach, ponieważ potrafi dostarczyć dużo energii. Głównie dzięki cudownym skrzypkom Lindsay.




6. " Toy"- Netta

Rok wydania: 2018
Gatunek: Pop

Ten duży kurczaczek skradł moje ( i prawdopodobnie nie tylko moje) serce, kiedy tylko pojawił się jako reprezentacja Izraela w tegorocznym konkursie Eurowizji. Piosenka jest przezabawna, refren super chwytliwy i wpadający w ucho, a dawki energii jaką można otrzymać słuchając jej nie można porównać do niczego innego. Rewelacyjny hit na lato!



7."Moondust" - Jaymes Young

Rok wydania: 2013
Album: Dark Star
Gatunek: Pop

Dopiero co odkryłam, całkiem przypadkiem muzykę tego pana. Skończyło się na tym, że pobrałam osiem jego piosenek, których mogę słuchać bez przerwy. Niebanalne teksty, łagodny głos i mocne brzmienie, jak widać, silnie do mnie przemówiły. Żałuję, że wcześniej nie natknęłam się na twórczość Jaymesa Younga. Myślę, że "Moondust" jest jej bardzo dobrym podsumowaniem, choć miałam spory problem z wyborem jednej piosenki. Cóż więcej mówić? Posłuchajcie sami.



8. " The shadows grow longer" - Kim Junsu & Kim Seungdae

Rok wydania: 2012 ( musical " Elisabeth" )

Dopiero ostatnio odkryłam istnienie musicalu " Elisabeth", choć na deskach teatrów pojawia się od 1992 roku. Choć odsłuchałam wielu, wielu wersji językowych tego utworu, to koreańska wersja najbardziej przypadła mi do gustu. A wszystko przez niezwykły, zachrypnięty głos Kim Junsu, który w roli śmierci sprawdził się podobno rewelacyjnie. Niestety, nie widziałam pełnego musicalu, więc nie mogę się wypowiadać. Muszę jednak przyznać, że słuchając tego duetu mam ciarki na całym ciele. Jest kilka musicalowych piosenek, którymi zachwycam się za każdym razem ich odsłuchiwania i " The shadow grow longer" jest zdecydowanie jedną z nich.



9. "Under The Shadows" - Rae Morris

Rok wydania: 2015
Album: Unguarded
Gatunek: muzyka autorska, pop

Ta pani mnie zaintrygowała - to mogę stwierdzić na pewno. Jednakże przesłuchując wszystkie jej piosenki, uznałam, że w każdej czegoś mi brakuje. Oprócz tej jednej, która spodobała mi się na tyle, że została mi w pamięci. Rea Morris nie można odmówić dużych możliwości wokalnych oraz ciekawej osobowości. Warto również poświęcić chwilę świetnym, uważam, teledyskom, które nam prezentuje.



10. "E Fano Ai Au" - Sabrina Laughlin

Rok wydania: 2017
Album: Moana Tahitian Soundtrack

Uwielbiam piosenki z bajek Disneya. Niektóre bardziej, niektóre mniej, ale wszystkie uważam za przepiękne i wręcz emanujące magią. Piosenki z " Moany", czy w polskiej wersji " Vaiany" darzę szczególną sympatią. Napełniają mnie one siłą, dodają pewności siebie i napędzają do działania. Dzięki nim mogę mieszkając z dala od morza wyobrazić sobie plażę, wodę i fale rozbijające się o brzeg. Ten widok zawsze mnie uspokajał.
Uwielbiam poznawać inne języki świata, nie tylko te najpopularniejsze. Język tahitański jest ciekawym językiem, bardzo intrygującym dla słuchających. Cieszę się, że zrobiono w tym języku dubbing " Moany", tym bardziej, że bohaterka bajki pochodzi z jednej z polinezyjskich wysp. Zachęcam was do odsłuchania piosenki " How far I'll go " w innych językach, nie tylko tych polinezyjskich.






Audrey & Demetria

czwartek, 19 kwietnia 2018

#81: Slash ( Natalia Osińska) - recenzja

Witajcie! Piszę dziś ten post w ramach rozluźnienia i chwili wytchnienia od nauki. Matura niebawem, ale nie przejmuję się nią zbytnio. Pracowałam ciężko w tym roku, żeby dostać się na wymarzone studia i udało mi się to osiągnąć. Teraz pozostaje mi tylko zdać ostatni egzamin i cieszyć się ( albo nie) rozpoczęciem nowego rozdziału w życiu.
Wiem, że miała dziś pojawić się recenzja " Spójrz mi w oczy, Audrey" ale niestety nasza Audrey zajęta pisaniem wypracowania nie może spojrzeć mi w oczy, więc zamiast tego wstawiam przygotowaną wcześniej recenzję drugiego tomu serii " Fanfik".

Oryginalny tytuł: Slash
Polski tytuł: -
Autor: Natalia Osińska
Tłumacz: -
Wydawnictwo: Agora SA
Rok wydania: 2017
Liczba stron: 319


Tosiek jeszcze niedawno był Antoniną. Tosiek jeszcze niedawno wstydził się siebie i nie był w stanie spojrzeć w lustro. Tosiek jeszcze niedawno był ze wzajemnością po uszy zakochany w Leonie, który nieba by mu przychylił. 
Teraz Tosiek jest tęczowym jednorożcem, pewnym siebie i odważnie obnoszącym się ze swoją tęczową normalnością. Tosiek chciałby, żeby Leon był równie otwarty jak on, ale Leon nie jest Tośkiem. Leon jest ... Leonem. Mieszka w małym mieszkanku, jego kalendarz jest wypełniony po brzegi korkami, które udziela, próbuje się uczyć do matury, a przy tym ma pełno problemów związanych z relacjami z rodzicami oraz z własną tożsamością. No, i kocha Tośka jak nic na świecie, choć nie potrafi się do tego przyznać, tak jak do tego, że jego kochanie coraz bardziej działa mu na nerwy. Asertywność też nie jest jego mocną stroną. Cały świat wali mu się na głowę.
Jak poradzi sobie w takiej sytuacji? Czy Leon wyjawi Tośkowi mroczną tajemnicę ze swojej przeszłości? I czy da sobie zrobić ombre na paznokciach?

Och, Leon! Mówiłam wam, że kocham Leona, prawda? Jego nie da się nie kochać, a cały "Slash" jest napisany z jego perspektywy! To lepsze niż tosty z serem, salami i majonezem! Bo Leon to świetna postać, może nawet lepsza niż Tosiek. Jak na osiemnastolatka przeżył wiele rzeczy, mieszka sam i stara się złożyć swoje życie do kupy, jednocześnie cały czas walcząc z samoakceptacją. Tak jak w pierwszej części Tosiek odkrywał na nowo siebie, tak Leon próbuje otworzyć się na świat i na miłość, którą otrzymuje od ukochanego, jego ciotki i nowych przyjaciół. Nie jest wylewny i ukrywa w sobie wszystko, powiększając rysę, która zabija go od środka. Niesamowicie ciężko było mi patrzeć na to, jak tajemnice niszczą nie tylko jego, ale jego relacje z Tośkiem. Współczułam Tośkowi, że mimo jego starań, żeby pomóc Leonowi poprzez zmuszenie go do oficjalnego coming-outu, nie dostawał podziękowań i pochwał tak, jak oczekiwał. Mimo wszystko jednak moje uczucia bliższe były Leona, rozumiałam dokładnie, dlaczego wściekał się na chłopaka za jego trudy. Dla Leona i właściwie dla wielu osób LGBT coming out, a tym bardziej publiczne okazywanie uczuć nie jest łatwe. Nie można oczekiwać, że ktoś, kto przez całe życie ukrywał to, kim jest, nagle zacznie zachowywać się totalnie wbrew swoim przyzwyczajeniom. Na to potrzeba czasu. 

" Lubił być pożyteczny. To prawie to samo co być potrzebnym. A stąd już tylko krok do bycia człowiekiem wartościowym. Nie wiedział tylko, jak się przelicza jedno na drugie. Czy dziesięć przysług to już krok w stronę posiadania jakiejś wartości w cudzych oczach? Bo we własnych, wiedział to doskonale, wciąż był nikim. "

Ciężko mi ocenić fabułę, bo choć była równie ciekawa, co w pierwszej części, to rozszerzała inne wątki i poruszała trochę inny, choć zbliżony temat. Zdecydowanie, ale to w stu procentach podoba mi się wątek Tosieona, który jest i był po prostu sztosem! Ich relacja jest skomplikowana, ale tylko dla nich. Mogliby się kłócić ile wlezie, a czytelnik i tak wie, że są sobie przeznaczeni, jak tost i majonez ( wybaczcie mi, jestem głodna). Nie da się im nie kibicować, bo Leon i Tosiek to dwie kompletnie różne galaktyki, które wirują z ogromną prędkością koło siebie, a gdy się łączą, to ... właściwie nie wiem, co się dzieje. Jeśli ktoś wie, co się dzieje po połączeniu się galaktyk jeśli to w ogóle możliwe, to niech mnie oświeci. Na pewno dzieje się wtedy wielkie bum i buchają fajerwerki. Może powstają jakieś czarne dziury, w które nieostrożny czytelnik natychmiast wpada. I zmienia się w tęczowego jednorożca, który ma ochotę zabić Natalię Osińską, jeśli nie napisze ona kolejnych części tej serii i nie skończy romansu Tosieona wielkim, epickim happy endem. 

" Radosna nienormatywność tryskała mu z uszu tęczowym strumieniem. "

Przepraszam was, okropnie pisze mi się tę recenzję, bo nie wiem, co jeszcze mogłabym powiedzieć o tak genialnej powieści. Bohaterowie są rewelacyjni, w szczególności prze-zarąbista ciocia Idalia, treść książki powala na kolana, a kiedy w końcu pada " Kocham cię", chce się płakać. Ja płakałam. I wy też będziecie. Dlatego właśnie MUSICIE przeczytać " Slash", a jeśli nie czytaliście " Fanfika", to przeczytajcie najpierw to, a potem wróćcie do " Slasha". Ta duologia ( wiem, że będzie trzecia część, ale oczekuję serii na miarę liczby " Szybkich i wściekłych") to jedne z najlepszych powieści jakie kiedykolwiek czytałam i nie wyobrażam sobie życia bez nich. Tak samo jak bez tostów z majonezem. Żegnam was i idę jeść, bo od tych romansów robię się głodna!

A jak nie przeczytacie tych książek to dojadą was mickiewiczowscy kumple z Wilna. I wtedy już nic więcej nie przeczytacie!

Demetria

OCENA: 10/10


czwartek, 5 kwietnia 2018

PACZACZ MIESIĄCA #2: "iZombie", czyli serial, który podbił moje serce, a następnie zmiażdżył je końcówką trzeciego sezonu.

Witajcie ludziki! Dziś dawno planowany Paczacz Miesiąca- druga edycja. Ostatnim razem Audrey opowiedziała wam o tym, dlaczego uważa " Sherlocka" za najlepszy serial świata. Teraz moja kolej na zapoznanie was z serialami, czy raczej jednym z seriali, dzięki którym jakimś cudem udało mi się przeżyć klasę maturalną ( dwa tygodnie do końca roku!) .




Poznajcie Liv ( Rose Mclever). Jej życie było prawie idealne- zaczęła pracę jako kardiolog, szykowała się na ślub z mężczyzną, którego kochała, miała niesamowicie oddaną przyjaciółkę itd. Wiecie, jak to bywa z tym idealnym życiem... Do czasu. Pewnego wieczoru, znajoma z pracy zaprosiła ją na imprezę na jachcie. Zapowiadało się miło, ale niestety wszystko przerodziło się w koszmar i masakrę, kiedy jeden z pasażerów rozprowadził wśród imprezujących teoretycznie całkiem niewinny narkotyk. Skończyło się na mini apokalipsie zombie.
Tego wieczoru, Liv została zadrapana przez jednego z przemienionych i sama zaczęła zmieniać się w zombie. Jej życie runęło w gruzach. Bojąc się o życie bliskich, kobieta rzuciła narzeczonego, odcięła się od rodziny i zmieniła pracę na taką, w której mogła bezkarnie podkradać zmarłym mózgi. Ale spokojnie, gorzej już nie było! Tak właściwie, to zaczęło być już tylko lepiej. Nowa Liv znalazła wielu sprzymierzeńców, przed niektórymi nie musiała nawet ukrywać tego kim jest. A i jedzenie mózgów okazało się przydatne! Dzięki przebłyskom wspomnień właścicieli mózgów, nasza ZOMBIE-GIRL mogła zacząć nowe życie pomagając w rozwiązywaniu kryminalnych zagadek.





Jeśli wydaje wam się, że ten serial jest pokręcony, to już nie mogę doczekać się waszych reakcji, jak zobaczycie jaka magia rozgrywa się w sezonie drugim, a co dopiero trzecim. O czwartym nie wspominając. Jest tam tyle zwrotów akcji, że aż głowa mała! Rzadko kiedy udaje mi się wciągnąć w oglądanie jakiegoś serialu, a tym bardziej dotrzeć do końca trzeciego sezonu. Bardzo łatwo się nudzę i ciężko mnie przy czymś zatrzymać na dłużej.
Z początku, nie byłam przekonana do oglądania "iZombie", gdyż bałam się, że będzie on podobny do "The Walking Dead ", który to kompletnie mi nie podszedł i do którego prawdopodobnie już nie wrócę. Jednak, po obejrzeniu kilku pierwszych odcinków tak strasznie się wciągnęłam, że.... no, aktualnie jestem na piątym odcinku i wciąż próbuję ogarnąć umysłem, co się wyprawia w czwartym sezonie. 
Co spowodowało, że przywiązałam się do tego arcydziwnego serialu? Może główna bohaterka, która co odcinek zachowuje się inaczej. Może jej znajomi przeżywający rozterki każdego rodzaju, a może fakt, że w "iZombie" bycie złym jest równoznaczne z byciem po prostu super ( tak Blaine, mówię o tobie).


Myślę, że najbardziej podoba mi się fabuła, która choć w pierwszym sezonie jest trochę depresyjna, to w kolejnych sezonach wciąga, jak spaghetti. Wątki prowadzone są w bardzo ciekawy sposób, akcja jest wartka, a czarny humor doskonały.
Właśnie, humor. Nigdy nie myślałam, że śmierć może być zabawna. Ten serial udowadnia, że jednak może. Co odcinek ktoś umiera, a jego lub jej śmierć nie tylko zazwyczaj jest tajemnicą rozwiązywaną w danym momencie. Liv za każdym razem zjada mózg zmarłego, dostając w pakiecie z obiadem emocje, wspomnienia, a co ważniejsze charakter zmarłego. Tak, właśnie. Nie tylko zjada daną osobę, ale mentalnie się w nią zmienia. Wokół tego motywu zbudowanych jest tak wiele śmiesznych żartów, że w pewnym sensie zaczynamy zapominać o tym, że osoba, którą Liv jest w danej chwili jeszcze przed chwilą świetnie bawiła się w klubie. A zaraz potem odstrzelono jej głowę.  



Ravi Chakrabarti ( Rahul Kohli) to tylko jedna z wielu, wielu postaci mistrzowsko operującymi sarkazmem. Jednakże, wyróżnia go fakt, że nie jest zombie, więc jego żarty nie pochodzą z gąbki będącej pożywieniem, a wynikają z jego charakteru. Myślę, że humor jest jego defensywą przeciwko codziennej pracy z trupami i odreagowaniem bycia drugim, na równi z Liv, detektywem w serialowych śledztwach. W pierwszych dwóch sezonach, wydaje się być typowym żartownisiem. Dopiero w późniejszych odcinkach jego postać zostaje rozwinięta, ukazując jego charakter i to, co stoi za co sekundę rzucanymi dowcipami. A już w czwartym sezonie....

To już wszystko! Mam nadzieję, że udało mi się namówić was do obejrzenia chociażby tych kilku pierwszych odcinków pierwszego sezonu. Szczerze polecam i mam nadzieję, że jeśli zakochacie się w tym serialu tak, jak ja, to wrócicie do tego wpisu i zostawicie w komentarzach całe litanie na temat jego niesamowitości.

Tymczasem żegnam się z wami i życzę miłego piątku oraz jeszcze lepszego weekendu :)

Demetria






Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...