piątek, 10 kwietnia 2020

#97: Percy Jackson i Bogowie Olimpijscy. Złodziej pioruna ( Rick Riordan) - recenzja

Hej ludziki! Piękna pogoda na dworze, słoneczko grzeje, aż chce się pisać, czytać, śpiewać, tańczyć i podbijać świat. No, z tym ostatnim to przesadziłam. Jedyny świat jaki będę podbijać to mój ogródkowy universe. Ale zanim znów wyłożę się na dworze niczym zwłoki ze słuchowiska " Chaos", podzielę się z wami moimi odczuciami po ponownym przeczytaniu książki " Złodziej Pioruna".

Oryginalny tytuł: Percy Jackson. The lightning thief. 
Autor: Rick Riordan
Tłumacz: -
Wydawnictwo: Puffin(UK)/ Galeria Książki (PL)
Rok wydania: 2013(UK)
Liczba stron: 388

Percy'emu wydaje się, że jest dzieckiem dziwnym, głupim, z ADHD i takim, które wiecznie powoduje kłopoty. Tak jest oceniany przez większość ludzi. Czego Percy się nie domyśla, to że nie jest on zwykłym dwunastolatkiem. Już niedługo jego świat wywróci się do góry nogami, kiedy chłopiec trafi do Obozu Pół- Krwi i dowie się, że greccy bogowie istnieją i mają dzieci- pół bogów. A on, Percy Jackson, jest jednym z nich. 

Seria o Percym Jacksonie była jedną z tych, które rozpoczęły moją przygodę z czytaniem. Tak jak setkom, jak nie tysiącom innych dzieci, Percy pomógł mi przetrwać moje, żeby nie skłamać, niezbyt przyjemne szkolne lata. Zrozumiałam dzięki niemu i jego przygodom, że bycie innym wcale nie równa się z byciem gorszym. Przez wiele lat miałam obsesję na punkcie książek Ricka Riordana. Dorastałam wraz z bohaterami, przeżywałam ich wzloty i upadki, cieszyłam się gdy wszystko szło po ich myśli i smuciłam się, gdy ... oj, dużo było momentów, gdy ryczałam jak bóbr. Uwielbiałam te książki i dlatego właśnie, po siedmiu latach od przeczytania "Ostatniego Olimpijczyka"- piątego i ostatniego tomu serii, wracam do świata Percy'ego Jacksona, Annabeth Chase, Obozu Pół-Krwi i greckich bogów.

Tym razem jednak moje odczucia odrobinę się zmieniły. Ponownie przemknęłam przez pierwszy tom, ciesząc się jak małe dziecko. Z sentymentem wspominałam moje podstawówkowe lata, zamieniając się na chwilę w jedenastoletnią mnie. Choć tym razem nie czekałam z zapartym tchem na to, co się stanie, to towarzyszenie Percy'emu, Annabeth i Groverowi wciąż dawało mi mnóstwo radości. Przyznam jednak, że czytanie tej powieści po raz drugi było złą decyzją. Humor już mnie tak nie bawił, znajoma fabuła nie dawała takich emocji, jak kiedyś, a mnie ciężko było się wczuć w klimat książki. Nie jestem już zagubioną jedenastolatką, szukającą pocieszenia wśród innych odmieńców. Jestem dwudziestolatką, która zna swoją wartość i nie potrzebuje bycia półbogiem, by czuć się dobrze z samą sobą. Dorosłam jako czytelnik i jako kobieta, a sentyment który pozostał, związany jest z małą dziewczynką i jej problemami, które już mnie nie dotyczą. Dlatego właśnie, mimo dobrych chęci i wielkich oczekiwań, nie byłam w stanie w taki sam sposób odebrać tej historii, jak te dziewięć lat temu.

" The real world is where the monsters are. That's where you learn whether you're any good or not"

Jest chyba tak, że pewne książki zostają z nami na dłużej ale tylko ze względu na wspomnienia, jakie się z nimi łączą. Wciąż kocham Percy'ego Jacksona, wciąż kocham Ricka Riordana i jego twórczość ale wydaje mi się, że sięganie po kolejne powieści, które uwielbiałam za dziecka i jako nastolatka nie ma żadnego sensu i tylko zniszczy sentyment, który niczym niewidzialna wstążka łączy mnie z lat szkolnych i teraźniejszą mnie. Nie chcę tej wstążki przecinać i niszczyć wspomnień, które może właśnie tym powinny zostać. Wspomnieniami.

Ja tę książkę czytałam po angielsku i muszę podkreślić, że jeśli jesteście zainteresowani nauką angielskiego poprzez czytanie, ta powieść będzie dobrym wyborem na start. Język jest przystępny dla każdego, a myślę, że i ci którzy dopiero zaczynają przygodę z językiem angielskim dadzą sobie radę.

OCENA: 8/10



niedziela, 5 kwietnia 2020

#4: Kong. Wyspa Czaszki (2017) - recenzja filmu

Hej ludziki! Piękna pogoda na dworze, a ja próbując znaleźć sobie jakieś zajęcie w domu, oglądam kolejne filmy i seriale. Choć nie potrafię pisać filmowych recenzji, to chciałabym się nauczyć, a od czegoś trzeba zacząć. Prawda? Dlatego właśnie chcę wam dziś opowiedzieć o filmie " Kong. Wyspa Czaszki". Mogą się pojawić mini spojlery, także jeśli wam to nie przeszkadza, zapraszam do czytania, a jeśli jest inaczej, radzę najpierw obejrzeć film.

źródło: grafika google/ filmozercy.com

Zrodzony z 185 000 000 dolarów, reżysera "Królów lata" (Jordan Vogt-Roberts) oraz scenarzystów: Maksa Borensteina ("Godzilla" z 2014), Dana Gilroya ("Dziedzictwo Bourne'a") oraz Dereka Connolly ("Jurrasic World"), film ten wszedł na ekrany kin w 2017 roku, a ja aż do tej pory go nie obejrzałam. Jestem na siebie zła, bo już od dawna coś ciągnęło mnie do tej produkcji. Może był to sam król Kong- główny bohater wielu filmów, z których ten z 2005 jest moim ulubionym. Może była to obsada, może fabuła, a może zwyczajnie chodziło tu tylko i wyłącznie o moją miłość do dobrej rozpierdółki. Tak, czy inaczej, dzięki ogromnej ilości czasu wolnego i wykupionemu Netflixowi, wreszcie udało mi się ten film zobaczyć. I... ani się nie zawiodłam, ani nie jestem nim tak bardzo zachwycona. Spróbuję wam wytłumaczyć dlaczego.


źródło: google obrazy/ para na film

Film opowiada o grupie naukowców i żołnierzy, którzy pod pretekstem naukowej ekspedycji, zapuszczają się na wyspę ukazywaną tylko przez satelity, zwaną "Wyspą Czaszki". Nikt nie wie, co się tam znajduje, a ci którzy wiedzą, nie zamierzają nic mówić.
Właściwie tylko tyle wystarczy wam, by pobieżnie ocenić, czy chcecie, czy też nie zamierzacie oglądać tego blockbustera. Fabuła gra ważną rolę, wręcz zdziwiona byłam jak wiele wątków scenarzyści postanowili do niej wrzucić. O dziwo, praktycznie wszystkie udaje się domknąć, choć powiem szczerze, że po obejrzeniu całych dwóch godzin ta wielowątkowość pozostawiła mi niedosyt. Oprócz momentów walki Konga z potworami, czy żołnierzy z Kongiem, mamy tutaj też historię Hanka Marlowa ( John C.Reilly)- porucznika amerykańskiego lotnictwa, który został zestrzelony na wyspę w 1944; dowódcę żołnierzy Prestona Packarda, granego przez Samuela L. Jacksona, który nie potrafi pogodzić się z końcem wojny i wrócić do normalnego życia; Billa Randę ( John Goodman)- człowieka, który zorganizował całą wyprawę, a który skrywa wiele niebezpiecznych tajemnic; etc. Prawie każda z postaci ma dopisane dłuższe lub krótsze backstory, które ułatwia odbiorcy utożsamienie się z daną osobą lub znienawidzenie jej. To drugie jest o wiele cięższe do zrealizowania, bo żadna z postaci nie jest jednoznacznie dobra lub zła i to zdecydowanie bardzo mi się podobało. Świat nie jest czarno-biały i cieszę się, że nawet filmy tworzone czysto pod rozrywkę to pokazują. Na upartego, mogłabym zacząć rozwodzić się, czy wojna w Wietnamie, której koniec wyznacza czas rozpoczęcia się przygody w "Kong. Wyspa Czaszki", była słusznym posunięciem, ale nie mnie to oceniać.

źródło: naekranie.pl/ klimatyczne-zdjecia-z-kong-wyspa-czaszki-od-antywojennego-fotografa

Efekty specjalne w " Kong. Wyspa czaszki." były całkiem niezłe, momentami rewelacyjne ale niestety zawiodły w kluczowych momentach. Potwory, które miały być głównym przeciwnikiem Konga nie wyglądały przerażająco, ani nawet choć trochę strasznie. Wyglądały jak mniej porażająca wersja Kaiju z "Pacific Rim", a przy Kongu i reszcie stworzeń, które mieliśmy okazję zobaczyć w filmie wypadały słabo.

No, teraz przyszedł czas na to, czemu właściwie nie podobała mi się ta produkcja tak bardzo, jak liczyłam, że mi się spodoba. Wszystkiemu winne są moje oczekiwania. Słuchajcie, myślałam że skoro dostajemy Konga, tajemniczą wyspę zamieszkałą przez gigantyczne potwory plus bandę twardzieli z bronią, to ten film będzie niczym rollercoaster od samego początku aż do końca. Miałam nadzieję, że będę bawić się świetnie patrząc jak kolejne helikoptery wybuchają ( i wybuchały w jednej zarąbiście dobrej scenie), jak nasi bohaterowie próbują przeżyć pośród nieznanej fauny i flory, jak wszystko płonie, a przystojny Tom Hiddleston jako James Conrad biegnie, by uratować wszystkich i jeszcze skopać tyłek potworom. No, nie. Dostałam może dziesięć procent, góra dwadzieścia tego, czego oczekiwałam. Gdzie zniknęła cała reszta? Wydaje mi się, że wszystkie pieniądze poszły w tworzenie Konga stojącego na tle krwistoczerwonego zachodu słońca, patrzącego się na zbliżających się obcych, bo ta scena jest świetna!

To tyle ode mnie na dzisiaj! Życzę wam, drogie ludziki, zdrowia i cierpliwości, żebyśmy przetrwali ten ciężki czas. Film oceniam na 7/10. Nie wiem, czy jeszcze kiedyś sięgnę po tę produkcję ale jeśli wy to zrobicie, wróćcie i dajcie mi znać w komentarzu, czy wam się podobała.

Miłego dnia :)


źródło: google obrazy/reelviews

czwartek, 2 kwietnia 2020

#96: Sookie Stackhouse 1: Martwy aż do zmroku ( Charlaine Harris) - recenzja

Hej ludziki! Jak wam mija tydzień? Ja siedzę w domu, choć dziś udało mi się wyjść na rower. Strasznie się cieszę, bo już miałam dość bycia zamkniętym w czterech ścianach, gdy na dworze piękne pogoda.

Oryginalny tytuł: Dead until Dark
Autor: Charlaine Harris
Tłumacz: Ewa Wojtczak
Wydawnictwo: MAG (pl)/ Gollancz (en)
Rok wydania: 2004 (pl)/ 2009 (en)
Liczba stron: 326

Z racji tego, że moja wena czytelnicza do mnie powoli wraca, dziś przychodzę do was z recenzją książki, którą przeczytałam tydzień temu. Właściwie ponownie przeczytałam, bo moje pierwsze spotkanie z serią autorstwa pani Harris miało miejsce jeszcze w 2013 roku. Czytałam wtedy wszystko, co związane z wampirami! Oczywiście, spowodowane było to moją miłością do sagi "Zmierzch", od której zaczęła się moja wampiryczna obsesja. Tak więc, jako szalona czternastolatka pomaszerowałam któregoś dnia do biblioteki znajdującej się niedaleko domu mojej babci i zgarnęłam z półki wszystkie 11 tomów serii o Sookie Stackhouse. Żebyście widzieli minę bibliotekarki! Do tej pory ją pamiętam...
Ale nie popadajmy w melancholię, bo recenzja sama się nie napisze.

Odkąd wampiry zdecydowały się wyjawić sekret o swoim istnieniu w publicznej telewizji, ludzie zaczęli przyzwyczajać się do nowej rzeczywistości, w której to krwiopijcy- dawniej postaci z koszmarów i horrorów  - próbują być częścią społeczeństwa. Bon Temps, małe miasteczko w Luizjanie, jak to wszystkie konserwatywne miasteczka, gdzie wszyscy się znają, podchodzi do całej tej sytuacji bardzo sceptycznie. Niewielu mieszkańców widziało prawdziwego wampira i niewielu chciałoby go spotkać. Wyjątkiem jest Sookie- młoda kelnerka, która nie potrafi ukryć podekscytowania, gdy któregoś dnia w jej barze zjawia się 173 letni Bill. Dziewczyna wie, co znaczy być postrzeganym jako dziwoląg- sama posiada umiejętność czytania w myślach, która jest według niej tylko problemem. Jednak, gdy udaje jej się podsłuchać ludzi, którzy chcą zabić nowego wampira w mieście, Sookie rusza z pomocą. Ta noc i wydarzenia, które po niej nastąpią zmienią życie kobiety i wplączą ją w wiele niebezpieczeństw. Czy Sookie poradzi sobie z nowymi wyzwaniami?

" Martwy aż do zmroku" to powieść, którą ciężko jest mi ocenić. Z jednej strony, przemknęłam przez nią w ciągu kilku dni, co jest świetnym wynikiem biorąc pod uwagę jak wolno ostatnio czytam. Fabuła była ciekawa, przyznaję. Zainteresował mnie temat wampirów i tego, w jaki sposób starają się przystosować do koegzystowania z ludźmi. Byłam ciekawa tego, jak ich świat wpływa na świat ludzi: czy się dogadują, czy istnieje dyskryminacja, co wampiry piją zamiast krwi, jakie nowe możliwości otworzył kryminalistom wampirowy coming-out. Czy dostałam odpowiedzi na te pytania? No właśnie nie bardzo. Rozumiem, jest to dopiero pierwsza część serii, dlatego może nie powinnam się czepiać. Jednakże, zamiast budowania świata przedstawionego ( z naciskiem na wampirzy świat), dostałam zagadkę kryminalną z wampirami w tle. Nie zrozumcie mnie źle, odkrywanie jej wraz z bohaterami sprawiło mi wielką radochę, ale nie tego oczekiwałam.

" Nie wiedziałem, czego pragnę, dopóki nie odkryłem, że mogę to stracić."

Bohaterów polubiłam, nawet główną bohaterkę, co jest bardzo dziwne, bo ja zazwyczaj nie znoszę głównych bohaterek. Na szczęście, Sookie nie była tak głupiutką ani bezbronną osobą, jak mi się zdawało. Potrafiła postawić na swoim, odszczeknąć się i postawić pewne granice. Prawdą jest, że nie rozumiem co było takiego w Billu, czego nie mogła znaleźć w innych chłopakach ale może dowiem się w kolejnych tomach. Bill był ...no był. I tyle o nim pamiętam. Nie był może zdepresjonowanym Edwardem ale było w nim coś, co mnie cholernie irytowało. Nie wiem jeszcze co, tego też się pewnie dowiem później. Reszta bohaterów? No cóż, wampiry jak wampiry- żądne krwi, szalone, wyuzdane ( lub "wyzwolone"), ludzie ja ludzie- każdy ze swoimi problemami. Największym pozytywem jest to, że aż do samego końca nie spodziewałam się, kto może być mordercą. Przeżyłam mini-szok jak zostało to ujawnione.

Myślę, że mogę przestać już lać wodę i przejść do rzeczy. Były w tej książce momenty, które mnie zdegustowały. I to bardzo. Zacznijmy może od dialogów między bohaterami, które czasem były tak żałosne i wzbudzające niesmak, że to się aż w głowie nie mieści. Ja rozumiem, że seks jest naturalną potrzebą ludzką ale ilość tego seksu jest tutaj wręcz odstraszająca i obrzydliwa. Tak jak pewne pomysły autorki: 1) zmiennokształtny udaje psa, obserwuje koleżankę po fachu jak ta się przebiera, ładuje jej się do łóżka i budzi się jako nagi facet i jeszcze jest zdziwiony, że kobieta jest wkurzona; oraz 2) seksualizowanie picia krwi i robienia z tego czegoś podniecającego. No błagam was! Pierwsza część to ewidentne naruszanie czyjejś prywatności i wykorzystywanie empatii i wrażliwości tej osoby. Druga jest po prostu ...



Nie umiem tego dosadniej opisać. Mam tylko nadzieję, że kolejne tomy nie będą zawierały wielu takich " smaczków".

OCENA: 7/10 na zachętę



niedziela, 29 marca 2020

#95: Wampiry z Morganville. Nocna Aleja. ( Rachel Caine) - recenzja

No dobra ludziki. Jest 3:30 nad ranem, a ja właśnie skończyłam czytać kolejny tom z serii "Wampiry z Morganville" i muszę, ale to MUSZĘ się z wami podzielić moją opinią na jego temat.

Originalny tytuł: Midnight Alley
Autor: Rachel Caine
Tłumacz: Edyta Jaczewska
Wydawnictwo: Amber
Rok wydania: 2009
Liczba stron: 264

Po wydarzeniach z pierwszej księgi, Claire została związana z Amelie- najsilniejszym i najstarszym wampirem w Morganville. Dziewczyna była świadoma, że ta decyzja jeszcze do niej wróci i kopnie ją z pół obrotu ale nie przewidywała, że zostanie jej powierzone zadanie, które choć niezwykle ważne, może grozić jej nawet utratą życia. Claire nie ma jednak wyjścia i musi się go podjąć, czy jej się to podoba czy nie.
W tym samym czasie w Morganville giną kolejne dziewczyny, a morderca zdaje się być poza wszelkimi podejrzeniami. Claire czuje, że niebezpieczeństwo związane z jej zadaniem to nie jest jej jedyny problem. Jak poradzi sobie z przeciwnościami losu? Czy utrzyma w sekrecie to, czego się dopuściła próbując ratować przyjaciół?

Nie będę owijać w bawełnę. Jestem tą serią zachwycona! Pierwsza księga zawierająca pierwsze dwa tomy była doskonała, a " Nocna Aleja" utrzymuje wysoki poziom. Książkę czyta się błyskawicznie ( szczególnie na czytniku), historia jest wciągająca i trzymająca w napięciu. Pierwsze dwie części zadziałały świetnie jako wprowadzenie do serii, nie będąc przy tym zbyt opisowymi i zwyczajnie nudnymi. Miały też w sobie nutkę akcji i suspensu. W "Nocnej Alei" akcji jest zdecydowanie więcej. Czasem miałam wrażenie, że wydarzenia pędzą niczym ludzie po środki dezynfekujące i papier toaletowy! I mówię to w sensie pozytywnym, bo nie ma chyba rzeczy, która mi się w tej książce nie podobała. Ciężko mi jedynie mówić o fabule, by za wiele nie zdradzić. W końcu, jest to już trzecia książka w tej serii i bez znajomości " Przeklętego domu" i " Balu umarłych dziewczyn" ciężko będzie komukolwiek zrozumieć wydarzenia w trzecim tomie.

" Nauka to tylko metoda, a nie religia i przecież potrafi być tak samo ograniczona. Claire, tutaj liczą się otwarte umysły. Kwestionuj wszystko, nie przyjmuj niczego na wiarę, dopóki sama tego nie udowodnisz. "

Bohaterowie zostali świetnie wykreowani już w poprzednich częściach ale i tym razem dowiadujemy się o nich nowych rzeczy, szczególnie o Michaelu, który pod koniec drugiego tomu przeszedł dość dużą przemianę. Shane irytował mnie z początku tym, w jaki sposób traktował swojego współlokatora i jakim niesamowitym był bucem. Później te jego cechy delikatnie zanikły, a może po prostu się do nich przyzwyczaiłam i próbowałam je wyjaśnić tym, co się wokół niego działo. Eve, jak to Eve- kocham tę postać! Eve to szalona gotka z umiejętnością rzucania przezabawnych komentarzy, przy których śmiałam się jak opętana. Pokochałam ją już w pierwszym tomie, a teraz tylko ugruntowałam swoje uczucie do niej.
Co do Claire, nie jestem pewna. Nie jestem do niej uprzedzona. Powiedziałabym nawet, że w sumie ją lubię ale nie wiem jeszcze, czy to wynik chwilowego zachłyśnięcia się tym, jak świetną jest bohaterką i jaką rolę gra w całych trzech tomach, które czytałam, czy to może faktycznie przemyślana i zdecydowana miłość. Tego się dowiemy jak skończę tę serię. Prawdopodobnie.

Proszę, wybaczcie mi chaotyczność tej recenzji. Piszę ją zaraz po skończeniu " Nocnej Alei" i mam nadzieję, że widzicie na podstawie tego jak piszę, w jakim jestem stanie. Czuję się jak na jakimś haju. Książkowym haju!

Tymczasem żegnam was i życzę wam miłego dnia ( lub nocy, bo nie wiem, kiedy to wstawię).
:)

OCENA: 10/10



wtorek, 24 marca 2020

Pisać, czy nie pisać? Oto jest pytanie...

Jest piąta rano, słońce powoli wstaje, zmieniając niebo w błękitno-pomarańczowy miszmasz. Światła w pobliskich domach są pogaszone, choć cienie ludzi w oknach wskazują, że nie tylko ja jestem rannym ptaszkiem. Właściwie, to nim nie jestem. Przez ostatnie wydarzenia mój tryb senny przestawił się do tego stopnia, że śpię w dzień, a baluję w nocy, o ile balowaniem można nazwać czytanie i oglądanie kolejnych odcinków " The Fresh Prince of Bell Air".
Nie mogę spać. Tysiące różnych myśli chodzi mi po głowie i wciąż brak odpowiedzi na pytania, które sama sobie zadaję. Myślałam, że relaksująca muzyka uspokoi mnie na tyle, że przymknę oczy choć na parę godzin. Nie wyszło, ale i wy możecie posłuchać tej playlisty.



Cały wczorajszy dzień zastanawiałam się, czy dalej pisać tego bloga. Zaniedbywałam go przez ostatnie dwa lata. Ani nie miałam weny na pisanie, ani motywacji, by to kontynuować. Z przyzwyczajenia wrzucałam coś raz na przysłowiowy ruski rok, żeby tylko nie porzucać czegoś, co zaczęłam pisać mając lat piętnaście. Nie wiedziałam nawet, o czym powinnam pisać. Nie czytam już tak wielu książek, jak kiedyś. Nie potrafię już tak żartować, a moje recenzje nie są już tak dobre. Myślałam nad tym, czy abym nie powinna była się poddać już dawno temu. Cały dzień nad tym rozmyślałam. 

Mam dwadzieścia lat. Studiuję w obcym kraju, a moje plany na życie zmieniły się wraz ze mną. Odeszłam z aktorstwa, potem pół roku pracowałam, a we wrześniu rozpoczęłam Travel and Tourism Management na West London University. Wybrałam drogę kompletnie inną, niż tę, którą planowałam pójść. To była dobra decyzja. Uwielbiam swój kurs, uwielbiam to czego się uczę i uwielbiam świat, który mogę poznawać za pośrednictwem zajęć, moich wykładowców i międzynarodowych studentów, których mam pełno na roku. Chciałabym czasem dzielić się z wami tym, czego się uczę, co nowego odkrywam. 



Po dwóch latach od rozpoczęcia się mojego książkowego kaca, moja chęć do czytania książek powoli do mnie wraca. Nareszcie! Chociaż, tak jak mówię, nie czytam już tak wiele jak kiedyś, czytam wiele różnorodnych rzeczy, z czego trzydzieści procent to artykuły, książki itd. potrzebne mi na zajęcia. Reszta to powieści fantastyczne, obyczajowe, YA i tysiące innych rodzajów i tytułów, na które mam ochotę. Chcę wciąż dzielić się z wami moją miłością do książek i czytania. Chcę pisać o tym, od czego tak naprawdę zaczęłam pisać, na czym bazowałam tego bloga, kiedy go tworzyłam. Nie chcę, by praca, jaką włożyłam w tego bloga poszła na marne. 

Na pewno jest jeszcze wiele tematów, o których będę pisać. Nie mam zamiaru obiecywać w jakich ilościach, bo obiecanki cacanki, a mnie nigdy dotrzymanie słowa nie wychodziło. Wiem tylko, że chcę pisać, chcę się z wami dzielić moim małym światem. Mam motywację i jestem zdeterminowana. Reszta wyjdzie w praniu :) 

Ten post był tylko moimi luźnymi przemyśleniami. Może dziś, może jutro wstawię coś bardziej konkretnego. Kto wie, co to będzie. Kto wie, na co najdzie mnie ochota. Nie porzucam bloga, więc jeśli jest ktoś, kto jeszcze czyta to co piszę, niech wyczekuje na nasze ponowne spotkanie i to już niedługo. 

A teraz żegnam was i życzę wam miłego poranka i jeszcze lepszego dnia :)



środa, 27 listopada 2019

#94: Geek Girl. Picture Perfect ( Holly Smale)

Hejka ludziki! Dzisiaj bardzo krótko o trzeciej części serii, o której pisałam w prawie samych superlatywach w 2017 roku. Trzecia część nie doczekała się polskiego tłumaczenia, więc sięgnęłam po nią w języku angielskim i to właśnie oryginał będę dziś recenzować. Zanim to nastąpi, odsyłam was do recenzji części pierwszej KLIK oraz części drugiej KLIK. Przeczytane? To możemy zaczynać.

Oryginalny tytuł: Geek Girl #3 Picture Perfect
Autor: Holly Smale
Wydawnictwo: HarperCollins Children's Books
Rok wydania: 2014
Liczba stron: 408

Na nic plany i starania. Na nic listy rzeczy do zrobienia. Na nic wszelkie nadzieje, gdy życie jest takie nieprzewidywalne. Ojciec Harriet dostaje pracę w Ameryce, więc cała rodzina przenosi się tam, stawiając Geek Girl przed faktem dokonanym. Dziewczynie z początku wydaje się, że przeprowadzka może być najlepszym, co ją kiedykolwiek spotkało. Szybko jednak jej marzenia zostają kompletnie zmiażdżone przez rzeczywistość. Do Nowego Jorku daleko, rodzice chodzą wykończeni i zapominają o urodzinach nastolatki, prywatna nauczycielka uważa Harriet za idiotkę i nieroba, a przyjaciele i chłopak bohaterki zdają się nie pamiętać o jej istnieniu. Żeby tego było mało, Harriet postanawia powrócić do bycia modelką, oczywiście w sekrecie przed wszystkimi. Czy plan nastolatki wypali? Co z całą resztą problemów, czy Geek Girl uda się z nimi uporać?




Niestety, wyrosłam z tej serii. Przyznaję bez bicia, to ostatnia z książek o "Geek Girl", którą przeczytałam. Mając te szesnaście lat byłam zachwycona przygodami Harriet i jej odjechanymi pomysłami. Kibicowałam jej, gdy postanowiła zostać modelką. Współczułam jej, gdy na jej drodze stawały same przeciwności. Razem z nią złościłam się na Alexę- dziewczynę, której życiowym celem było uprzykrzanie życia Harriet. Widziałam w niej samą siebie, zagubioną nastolatkę, która chciała osiągnąć jak najwięcej.
Mam dwadzieścia lat i czytając tę książkę teraz, patrzę na Geek Girl i jej wyczyny z innej perspektywy. Obserwując to, co główna bohaterka wyrabia, tym razem staję po stronie jej rodziców i aż dziwię się, że za jej wybryki nie ukarali jej bardziej. Eh, za stara się na to robię -_-



Nie wiem, co jeszcze mogłabym napisać o tej książce, która całościowo wypada bardzo marnie. Wszystko w niej jest nawet nie tyle, co przeciętne, co po prostu... Meh. Fabuła jest prosta jak budowa cepa i przewidywalna jak filmy o końcu świata, bohaterowie choć od siebie różni to nudni i papierowi, a jedynymi, co ratuje " Picture Perfect" jest kilkanaście dobrych cytatów oraz styl autorki, który ułatwia naukę języka angielskiego. Nie wiem jak wy ale ja nie brałabym się za jakąś pozycję tylko dla cytatów. Jasne, możecie dać jej szansę ale prawdopodobnie zakończycie ją z dobijającą świadomością, że straciliście na nią kilka godzin.

Tak to już jest. Z pewnych książek się z wiekiem wyrasta, a do innych (według mojej mamy np. do "Lalki" ) dorasta. Do tej serii na pewno już nie wrócę, więc dziś oficjalnie mówię " Geek Girl" DO WIDZENIA!

OCENA: 5/10





czwartek, 27 czerwca 2019

TOP 5: Wzruszających piosenek

Hej ludziki! Dzisiaj przychodzę do was z krótką listą pięciu piosenek, przy słuchaniu których zawsze ale to zawsze płaczę. Opowiem wam też króciutko, dlaczego te piosenki są dla mnie tak ważne. To co? Zaczynamy?

1. " Śpij Maleństwo już..." z filmu "Kubuś Puchatek i Hefalumpy"

Ta piosenka potrafi rozbroić mnie emocjonalnie w zaledwie sekundę. Kojarzy mi się z dzieciństwem i z czasami, gdy mama śpiewała mi kołysanki przed snem. Nawet teraz, mimo że czas kołysanek mam dawno za sobą, lubię czasami, a szczególnie gdy czuję się samotnie czy po prostu jest mi smutno, włączyć tę piosenkę. Czuję się wtedy jakbym znów miała te osiem, czy dziewięć, okazjonalnie dwanaście lat.

Nie znalazłam polskiej wersji na YT ale nawet słuchając angielskiego tekstu, wciąż mam w głowie ten bardziej mi znany- " Śpij maleństwo już, słodkie oczka zmruż. Tyle chcesz przejść nieznanych dróg, a tu czas na spanie...".



2. " Modlitwa Esmeraldy/ God Help the Outcasts" z filmu " Dzwonnik z Notre Dame"

Nie ważne, czy jest to wersja polska, czy angielska, ta piosenka wzrusza mnie w takim samym stopniu w obu językach. Nie mam z nią żadnych wspomnień ale jest w niej coś takiego, co porusza moje na co dzień lodowate serducho. Uwielbiam ją śpiewać ale jest mi na prawdę ciężko nie płakać, kiedy to robię.



3. " Powrócisz tu" - Irena Santor

Piosenka ta niesamowicie wzruszała mojego dziadka, kiedy ją dla niego śpiewałam. Zmarł kilka lat temu. Teraz, kiedy jej słucham, to myślę o nim i o tym, że za nim tęsknię.



4. " Błogosławieni Miłosierni"

Będę szczera. Nie wiem, czemu ten utwór tak mnie wzrusza. Wiem tylko, że płaczę jak bóbr jak tylko słyszę refren. Co ciekawe, wzrusza mnie tylko polska wersja.
Nie jestem jakoś super religijna, więc to na pewno nie jest powód. Może to sposób, w jaki jest napisana? Może to części chóralne tak na mnie działają?



5. " Pamiętaj mnie" z filmu " Coco"

Bądźmy szczerzy. Kto z was nie płakał słuchając tej piosenki, w kinie czy nie w kinie, to nie ważne. Sam film jest niezwykle poruszający, a ten utwór to jak pięść w żołądek. Nie. Da. Się. Nie. Płakać.



A wy? Macie takie piosenki, przy których nie potraficie powstrzymać łez?

czwartek, 20 czerwca 2019

#93: Ja, diablica ( Katarzyna Berenika Miszczuk) - recenzja

Witajcie ludziki! Dziś nie mam wam nic do powiedzenia. Przejdźmy już do mojej chaotycznej, ponieważ pisanej pod wpływem emocji recenzji. Mam dość rozmyślania nad tą książką.

Tytuł: Ja, diablica
Autor: Katarzyna Berenika Miszczuk
Wydawnictwo: W.A.B
Rok wydania: 2010
Liczba stron: 416

Wiktoria Biankowska to dwudziestolatka, która dziwnym zrządzeniem losu zostaje zamordowana i trafia do Piekła. Tam dostaje posadę Diablicy, poznaje przystojnego diabła konsultanta, jego socjopatycznego znajomego Azazela i mnóstwo, mnóstwo innych znanych z historii osób, których nie spodziewałaby się tam zobaczyć. Choć życie w Los Diablos wydaje się ciekawe, Wiktoria tęskni za swoją rodziną i chłopakiem, w którym była zadurzona długo zanim nieznany morderca pozbawił ją życia. Okoliczności jej śmierci zdają się być równie dziwaczne, co wybór jej na Diablicę. Dziewczyna postanawia dokopać się do korzeni całej tej sprawy ale to, co uda jej się odkryć, postawi przed nią wiele trudnych wyborów.



Okej, starałam się w tym opisie nie zdradzić za wiele, ani nie pokazać nim, jak bardzo jestem zawiedziona po jej przeczytaniu. Powtórnym przeczytaniu. Tak, nie przesłyszeliście się. Gdy byłam w gimnazjum przemknęłam przez całą trylogię z szybkością błyskawicy. Byłam zachwycona zarówno fabułą, bohaterką, jak i trójkątem romantycznym. Uważałam tę książkę za przezabawną i świetnie napisaną. Teraz, po pięciu latach, wszystko się zmieniło, a ja miałam momentami ochotę tą książką rzucać. Ale zacznijmy może od fabuły.

Jak możecie się domyślać, zaczynając tę książkę miałam ogromne oczekiwania. I te ogromne oczekiwania mnie zgubiły. Pierwszym, co zauważyłam był fakt, że fabuła nie trzyma się kupy. No dobrze, może nie fabuła całej książki ale zdecydowanie pewne wątki zasługiwałyby na ponowne przejrzenie przez autorkę. Choć sam zamysł piekielnej wersji Los Angeles- Los Diablos był rewelacyjny, tak jego realizacja pozostawiała wiele do życzenia. Nie poznajemy bowiem tego, jak to miasto w całości wygląda, nie dostajemy żadnych konkretów poza wspominkami, że ma plażę, kurorty ze sztucznym śniegiem i że jest piękne. Bo po co rozwijać świat, który się stworzyło! Można rzucać ogólnikami, wkurzając tym czytelnika.
Kolejną rzeczą są mieszkańcy tego miasta. Z jakiegoś powodu autorka wrzuciła do piekła dosłownie każdego możliwego sławnego na przestrzeni wieków człowieka- Kleopatrę, Napoleona, Boba Marleya, Cezara, Beowulfa, Jima Morrisona... mogłabym tak długo wymieniać. Nie wiem, czy ten " zabieg" spowodowany był tylko i wyłącznie chęcią pokazania jakie piekło jest super genialne ale tak mi się wydaje, że to był powód.

" - Jeśli uważasz, że w gabinecie Lucyfera zedrę z ciebie garnitur, to się mylisz- oświadczyłam, a on zrobił minę zbitego psa.
- A może chociaż same spodnie?- zaproponował nieśmiało.
Spojrzałam na niego ostro.
- Zboczeniec...
- Ty zaczęłaś.- Uśmiechnął się od ucha do ucha. "

Kolejna sprawa, sposób w jaki ta książka jest napisana. Autorka używa bardzo ogólnikowych opisów, jej styl jest wręcz banalnie, dziecięco prosty. Najgorsze są chyba żarty. O. Mój. Boże. Przebrnięcie przez tę książkę było katorgą właśnie przez te żarty, które mnie żenowały, wywoływały cringe i powodowały, że miałam ochotę wrzeszczeć i tą powieścią rzucać. Żarty tutaj oparte są głównie na podtekstach seksualnych, propozycjach seksualnych w kierunku głównej bohaterki, czy głupich rzeczach, które Wiktoria robi i durnych decyzjach, które podejmuje. Żarty są zazwyczaj nieśmieszne, powiedziałabym nawet, że zabijają tę powieść. Wiem, że jestem ostra ale przepraszam, śmiania się z tego, że chłopak mógł spać obok dziewczyny i jej nie przelecieć ( plus nazywanie go ciotą i pedałem), czy też już klasycznego " oczy mam wyżej" po prostu nie uważam za zabawne. Uważam tę książkę za problematyczną właśnie przez ten bardzo, ale to bardzo niskich lotów humor.



Przejdźmy już do trójkątu miłosnego, bo chcę mieć tę recenzję za sobą tak szybko, jak chciałam skończyć tę przeklętą książkę. Powiedzmy to głośno i wyraźnie- ten wątek to zło wcielone i jego w ogóle nie powinno tu być. Jest okropnie napisany, nie ma żadnego sensu i nie rozumiem, dlaczego jest tak wielką częścią tej powieści. Bohaterka co jakiś czas wspomina, że Piotruś, kolega ze studiów, jej się podoba ale jej nie zauważa, traktuje jak powietrze i generalnie nie ma szans, żeby cokolwiek między nimi rozkwitło. Tymczasem my, jako czytelnicy dostajemy na kartach książki kompletną odwrotność. Widzimy, jak bohaterka się mu zwierza, jak on ją podwozi pod dom, spędza z nią czas, czuje się zazdrosny.
Z drugiej strony barykady mamy Beletha- diabła, który non stop próbuje zaciągnąć kobietę do łóżka ale mimo wszystko jest troskliwy, od początku wykazuje zainteresowanie nie tylko jej ciałem ale też charakterem; często prawi jej komplementy i jest dla niej zwyczajnie miły. Dlaczego więc, do jasnej cholery, wmawia się nam, czytelnikom, przez przemyślenia głównej bohaterki, że to Piotr jest jej przeznaczony, że jest taki wspaniały i powinniśmy jej współczuć, że trafiła pod skrzydła kogoś takiego jak Beleth. Jasne, diabeł nie jest ideałem ale pod każdym względem przebija " miłość" Wiktorii. Mówię tu o " miłości", czyli tak naprawdę o niedojrzałym zadurzeniu się nastolatki w chłopaku, które nazywa górnolotnie, by nie wyjść na idiotkę, na którą koniec końców i tak wychodzi.

Czy ta książka ma jakiekolwiek pozytywy? Jest wciągająca, to muszę przyznać. Ma przepiękną okładkę, to też trzeba dodać. Czasami zdarzają się dobre dialogi ale są one zaraz zabijane okropnymi żartami. Hmm... to chyba tyle. " Ja, diablica" aż ugina się pod naporem negatywów i żaden pozytyw nie jest w stanie jej pomóc. Jestem zawiedziona i jest mi przykro, że coś, co tak kochałam jeszcze kilka lat temu, teraz okazuje się takim okropnym gniotem.

OCENA: 5/10 i to tylko przez sentyment




poniedziałek, 17 czerwca 2019

KĄCIK NAUKOWY: Cieszę się dla ciebie, czyli co z moim językiem polskim zrobił roczny pobyt w Anglii.

Hejka ludziki! Jeśli jeszcze się nie zorientowaliście po tytule, spróbuję wam dziś wytłumaczyć, co się dzieje w mojej głowie i jak to się stało, że język, którego używam od dziecka powoli staje się dla mnie czymś, co sprawia mi więcej trudności niż bym się spodziewała, a używanie go przyprawia mnie o ból głowy.


źródło: Pinterest
tak, nie jestem dwujęzyczna od dziecka ale dzieje się ze mną to samo, co na tym obrazku

Mieszkam w Anglii od lipca tamtego roku, od września do lutego uczęszczałam na angielski uniwersytet, a w mojej ostatniej pracy pracowałam głównie z Brytyjczykami. Języka polskiego używam tylko w domu, rozmawiając z tatą, współlokatorami, czy przez telefon z rodziną i przyjaciółmi. Poza tymi sytuacjami językiem, którego używam jest język angielski. Nawet myślę już po angielsku i to nie tylko, gdy porozumiewam się po angielsku. Zaczęłam bezwiednie mieszać języki i nie potrafię tego kontrolować. 

Wróćmy może na chwilę do czasów sprzed przerwania przeze mnie studiów. Pierwsze dwa miesiące były dla mnie koszmarem. Miałam problem ze zrozumieniem moich kolegów i koleżanek z roku. Nie miałam wystarczająco odwagi, żeby pewnie się porozumiewać, a każda moja wypowiedź zdawała się ciągnąć w nieskończoność i nie mieć żadnego sensu. Więcej o tym, jak to wyglądało, możecie przeczytać TUTAJ. Następne miesiące były odrobinę lepsze ale mało kto mógł znieść moje lanie wody, gdy coś mówiłam. Zaczęłam się też jąkać, choć nigdy przedtem mi się to nie zdarzało. W końcu, po męczącym wrześniu i październiku, skomplikowanym listopadzie i dziwacznym grudniu, poczułam się na tyle pewnie w języku, by nie tylko normalnie porozumiewać się z osobami wokół. Zaczęłam również przyswajać slang, jakim porozumiewali się moi rówieśnicy. I wtedy zaczęły się problemy.



Choć jeszcze nie zapominałam słów w języku polskim, wkroczyłam na drogę dosłownego tłumaczenia slangu, czy po prostu zdań z języka angielskiego na polski i używania ich w codziennych rozmowach. To właśnie wtedy powstało zawarte w tytule posta " Cieszę się dla ciebie", czyli w oryginale " I'm happy for you", reakcja " Me" zmieniła się w " ja" , a  tak popularne " mood" stało się " tym uczuciem". Oczywiście, powodowało to różne nieporozumienia lub też zwyczajnie ludzi irytowało (pozdrawiam moją mamę). Musiałam się niezwykle mocno kontrolować, by nie palnąć czegoś takiego w rozmowach z np. moją babcią.

Wiecie, co? Zawsze śmiałam się z ludzi, którzy po krótkim pobycie za granicą zaczynali zapominać pierwszego języka, miksować go z angielskim, czy używać angielskiego akcentu. Śmiałam się, tak jak wszyscy, z Joanny Krupy, bo JAK TO MOŻNA JĘZYKA ZAPOMNIEĆ?! Teraz rozumiem, że jest to łatwiejsze niż nam się wszystkim zdaje. Kiedy przebywacie tylko i wyłącznie wokół ludzi mówiących po angielsku, sami też używając tylko tego języka, wasz mózg sam z siebie przerzuca się na ten język wiedząc, że właśnie tego wam trzeba, że jest to przydatne w danej sytuacji czy sytuacjach. Dlatego właśnie, wbrew temu, co możecie myśleć, nie zaczęłam używać angielskiego slangu, czy przeplatać w wypowiedziach polskie i angielskie słówka, żeby czuć się bardziej " angielsko" . Nie zaczęłam robić tego by brzmieć " cool", czy żeby pokazać jaka ja jestem światowa. To stało się automatycznie.

W lutym przerwałam mój kierunek studiów. Historię wokół tego wydarzenia opowiem wam innym razem. W każdym razie, opuściłam Ealing Broadway i przeprowadziłam się do mojego taty. Znalazłam pracę w polskiej restauracji i przez miesiąc mówiłam praktycznie tylko po polsku, co spowodowało pogorszenie się mojego angielskiego. No, może przesadzam ale czułam, że cofam się w nauce. Potem na szczęście zmieniłam pracę i choć teraz zmieniłam ją znowu, to angielski stał się tak naprawdę moim pierwszym językiem. 

I tak oto jestem w sytuacji, gdzie do języka polskiego wpada mi angielska gramatyka ( wrzucam słowa jak "wczoraj, jeszcze, jutro" na koniec zdania), zapominam polskich słówek częściej niż angielskich i jest mi zdecydowanie wygodniej mówić po angielsku niż po polsku. Jest to o tyle uciążliwe, że zaczynam się załamywać. Piszę po polsku coraz gorzej; przeczytałam swoje posty z 2015 czy 2016 roku i mój warsztat aktualnie kuleje i nie wiem, czy się nie przewróci. Czuję się dziwnie, gdy o tym piszę, bo nawet teraz w mojej głowie przebija się delikatnie język angielski i aż mnie błaga, żebym nagle walnęła coś w stylu I hope everything's gonna be fine but it's just fucked up. 

Żeby się ratować przerzuciłam się znów na czytanie książek po polsku, oczywiście nie porzucając tych po angielsku. Będę również zmuszać się, by jak najczęściej pisać na blogu, na Wattpadzie, czy po prostu dla siebie. Nie wiem jak to będzie ale czuję się jak głupek, no bo w końcu nie zapominam języka, którego się kilka lat uczyłam, tylko tego, którym posługuję się od dziecka. Mojego pierwszego języka.

Zdarza wam się lub zdarzyło coś takiego? Jak sobie poradziliście?

czwartek, 13 czerwca 2019

#92: Lola i Chłopak z Sąsiedztwa (Stephanie Perkins) - recenzja

Witajcie! Dawno nic nie pisałam, bo zwyczajnie nie miałam o czym pisać. Przez długi czas nic nie czytałam, a jak już coś zaczęłam, to wciąż to czytam. W moim życiu trochę się pozmieniało i musiałam przemyśleć, czy chcę dalej prowadzić bloga. Podjęłam decyzję, że na przestrzeni tych pięciu lat blog stał się również moim pamiętnikiem i świadectwem tego, jak bardzo się zmieniłam albo i nie, więc nie mogę przestać pisać. Zdecydowałam, że będę zmuszać się, by zamiast siedzenia w telefonie, po powrocie z pracy poczytać lub przynajmniej raz na tydzień wrzucić coś na bloga.
I tak właśnie dziś przychodzę do was z recenzją książki, którą przeczytałam w drodze powrotnej z Polski w kwietniu.

Tytuł oryginalny: Lola and the Boy Next Door
Autor: Stephanie Perkins
Tłumacz: Ewa Spirydowicz
Wydawnictwo: Amber
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 320

Dziś bez streszczenia, bo im bardziej próbowałabym streścić tę książkę, tym więcej bym zdradziła.


Stephanie Perkins posiada niezwykłą umiejętność tworzenia książek, których pierwsze połowy są niezwykle irytujące i banalne ale których druga połowa potrafi mną całkowicie zawładnąć dzięki urokowi relacji między głównymi bohaterami, na których wspomnienie aż mam ochotę westchnąć. „ Lola i chłopak z sąsiedztwa” to zdecydowanie słabsza powieść od „ Anny i Pocałunku w Paryżu”, choć generalnie powiela ten sam schemat. Nie odniosę się do konkretnych fragmentów z tego względu, że nie chcę niczego zdradzać oraz dlatego, iż zwyczajnie nie pamiętam tej drugiej książki tak dobrze. Pamiętam jednak, jak bardzo wciągnęła mnie „ Anna...” i z jaką łatwością przemknęłam jak wiatr przez te trzysta stron.

Do czytania „ Loli i chłopaka z sąsiedztwa” musiałam się częściowo zmuszać. Taka głupia sytuacja, zazwyczaj nie daję książkom więcej niż pięćdziesiąt, max sto stron, na zachęcenie lub zniechęcenie mnie do siebie. Z tym tomem miałam problem. Nie potrafiłam podjąć konkretnej decyzji, a co się z tym wiąże brnęłam głębiej i głębiej w historię, czytając kolejne strony i zanim się spostrzegłam, skończyłam książkę. Nie wiem, co mnie trzymało. Na pewno nie bohaterowie, którzy choć ciekawie wykreowani, mimo wszystko nie sprostali moim niepisanym wymaganiom. Nie mógł to być również sam format powieści, w której na literówki i błędy gramatyczne natykałam się non stop, zadając sobie pytanie kto, do jasnej cholery, odpowiadał za korektę?! Sam romans nie był niczym specjalnym prawie aż do końca.

Najgorszy chyba był powód, dla którego Lola tak bardzo nie chciała spotkania z dawnym znajomym mieszkającym dom obok. Dopóki nie został on przedstawiony stawiałam na najgorsze- napastowanie, gwałt itd. Powód jednak okazał się tak głupi, tak okropnie błahy, że ciężko było mi traktować go poważnie, tak jak i wszystkie problemy z niego wynikające. Za każdym razem, gdy Dolores ( Lola) o nim wspominała, uśmiechałam się ironicznie, wzdychając z poirytowania. Na szczęście, jakimś cudem udało się z niego wybrnąć w całkiem niezłe i logiczne zakończenie, co rzeczywiście mnie zdziwiło.

"Dawno, dawno temu była dziewczyna, która rozmawiała z księżycem. Była tajemnicza i doskonała tak, jak to potrafią tylko dziewczyny, które rozmawiają z księżycem. W sąsiednim domu mieszkał pewien chłopiec. Patrzył, jak dziewczyna staje się coraz bardziej doskonała, coraz piękniejsza, z każdym rokiem. Patrzył, jak wpatruje się w księżyc. I zaczął się zastanawiać, czy właśnie księżyc nie pomógłby mu rozwikłać tajemnicy tej pięknej dziewczyny. Więc chłopiec spojrzał w niebo. Nie mógł się jednak skupić na księżycu, za bardzo rozpraszały go gwiazdy.
Nieważne, ile już napisano o nich wierszy i piosenek, ilekroć myślał o dziewczynie, gwiazdy świeciły jaśniej. Jakby lśniły dzięki niej. Aż kiedyś chłopiec musiał wyjechać. Nie mógł zabrać jej ze sobą, zabrał więc gwiazdy. Co wieczór patrzył w niebo ze swego okna. Zaczynał od jednej. Jednej gwiazdy. I myślał życzenie, a życzeniem było jej imię. A gdy padało jej imię, zapalała się druga gwiazda. I wtedy znowu myślał jej imię i z dwóch gwiazd robiły się cztery, z czterech osiem, z ośmiu szesnaście i tak dalej, w najwspanialszym matematycznym ciągu na świecie. A po godzinie na niebie było już tyle gwiazd, że budziły jego sąsiadów. Zastanawiali się kto włączył światło.
Ten chłopiec. Myśląc o dziewczynie. " 



Bardzo podobało mi się hobby Loli i to, w jaki sposób siebie kreowała. Było coś niezwykle interesującego w jej sposobie ubierania się- w tym, że każdego dnia wyglądała inaczej, to że każdy jej strój był inspirowany inną epoką historyczną. Ekscytujące było to, że nie bała się mieszać kolorów, wyglądać jak wielka kula dyskotekowa, czy założyć glanów do sukni a’la Maria Antonina. Czytając o tym, jak wielką radochę czerpała z tego, co tworzyła, zastanawiałam się, czy i ja nie powinnam zająć się nauką szycia.

Tak jak mówię, bohaterowie nie zdobyli mojej sympatii, w większości byli mi obojętni, choć różnorodność ich charakterów i samej ich kreacji była przedziwna, a zarazem był to jej ciekawy aspekt. Żebyście mniej więcej zorientowali się o czym mówię, przybliżę wam pokrótce bohaterów. Otóż, mamy tu Lolę, o której niesamowitych strojach już pisałam, jej rodzice to para gejów, o których wspomina się, że oprócz własnego interesu polegającego na pieczeniu ciast oraz zamiłowaniu do jazdy figurowej, są oni najmniej gejowskimi gejami świata. Mamy tu też chłopaka głównej bohaterki, który jest gwiazdą rocka, jest cały w tatuażach, jest pięć lat starszy od swojej dziewczyny i generalnie jego związek z Lolą nie ma aprobaty jej rodziców. Mamy tu też bliźnięta- Cricketa, wynalazcę i wielbiciela mody oraz kolorowych skarpetek, a także jego siostrę Calliope, utalentowaną łyżwiarkę, która otwarcie nienawidzi Loli i uważa ją za kogoś, kto powinien zniknąć. Nie wiem jak wam ale mnie to brzmi dość różnorodnie.

Ciężko mi powiedzieć, czy faktycznie „ Lola i chłopak z sąsiedztwa” była taką złą książką, czy też wręcz odwrotnie. Wzbudza ona we mnie bardzo mieszane uczucia. Czy odetchnęłam z ulgą kończąc ją? Tak. Czy miałam nadzieję, że będę mogła dowiedzieć się, co dalej, po jej skończeniu? Jak najbardziej. Czy żałuję, że się za nią zabrałam? Oczywiście, że nie. Czy sięgnę po nią znowu? Nie wiem.
Czy ją wam polecam?
Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie.

OCENA: 6/10



poniedziałek, 8 kwietnia 2019

#91: Dotyk Julii ( Tahereh Mafi)- recenzja

Hej ludziki! Nie będę was okłamywać, strasznie ciężko mi się ostatnio pisze. Nie tylko bloga, wszystko. Czytać też prawie nie mogę. Nie wiem, co się dzieje. Na szczęście wciąż mam notatki do recenzji trzech książek, więc dopóki nie wróci mi wena do czytania i wciąż będzie mi to zajmowało tak dużo czasu, będę korzystać ze starych notatek. Trudno.

Oryginalny tytuł: Shatter Me
Tytuł polski: Dotyk Julii
Autor: Tahereh Mafi
Tłumacz: Małgorzata Kafel
Wydawnictwo: Otwarte
Rok wydania: 2014
Liczba stron: 336

[UPDATE 2019: Przepraszam za użycie opisu z lubimyczytac.pl ale kompletnie nie pamiętam fabuły tej książki]
Nikt nie wie, dlaczego dotyk Julii zabija. Bezwzględni przywódcy Komitetu Odnowy chcą wykorzystać moc dziewczyny, aby zawładnąć światem. Julia jednak po raz pierwszy w życiu się buntuje. Zaczyna walczyć, bo u jej boku staje ktoś, kogo kocha. 

Książka nie jest rewelacyjna, to muszę od razu przyznać. Mimo to, ma w sobie coś takiego, co sprawia, że jest ona niesamowicie wciągająca. Nie potrafiłam się oderwać i bardzo szybko ją skończyłam. Jednocześnie nie wywołała we mnie żadnych emocji, więc myślę, że czytałam ją raczej z czystej ciekawości jak autorka zakończy pierwszy tom serii, niż z niewymuszonej chęci do zapoznania się z tą książką. Wszystko w powieści było takie "okej", ale nic więcej. Szału nie było.
Niestety, dużym minusem tej książki był kolejny bezsensowny trójkąt miłosny, jakich jest pełno w powieściach. Nie wiem, może odbierałam go tak negatywnie, bo bohaterowie byli mi kompletnie obojętni. Tak, wszyscy. A może po prostu widziałam motyw trójkąta miłosnego w tylu książkach, że już zdecydowanie mam go dość.

"Spędzałam życie wsunięta między kartki książek. Z braku bliskości z ludźmi budowałam więzi z papierowymi postaciami. Przeżyłam miłość i stratę z powieści historycznych, doświadczyłam dojrzewania przez analogię. Mój świat jest utkaną ze słów pajęczyną, splatającą kończyny, kości i ścięgna, myśli i obrazy. Jestem istotą złożoną z liter, postacią stworzoną przez zdania, wytworem wyobraźni, fikcją. "

Wracając do postaci, nawet Julia- główna bohaterka mnie nie denerwowała, co się rzadko zdarza w moim przypadku. Była mi tak totalnie obojętna, że nawet gdyby zginęła już na początku książki, w ogóle bym się nie przejęła.
Warner okropnie przypomina Jonathana z serii "Dary Anioła"- też jest psychopatą z obsesją na punkcie kobiety, która go nienawidzi i też podejmuje próbę pokazania jej swojego świata, jeszcze bardziej ją do siebie zrażając. Niestety, to kolejna postać, która była mi obojętna. No, był jeden moment, kiedy chciałam go udusić ale to tyle.
Co do Adama, myślę że jest po prostu zbyt idealną postacią i dlatego... chyba wiecie, co chcę powiedzieć.

Wątpię, że kiedykolwiek sięgnę po kolejny tom z tej serii. Słyszałam dużo dobrego i się niestety zawiodłam. Tyle w temacie.

OCENA: 6/10






Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...