wtorek, 25 grudnia 2018

#88: "Ocaleni. Życie, które znaliśmy." ( Susan Beth Pfeffer) - recenzja


Witajcie! Wiem, że nie udzielałam się ostatnio na blogu ale pierwszy semestr studiów dawał mi w kość. Muszę zacząć znów pisać, tym razem wykorzystując to jako sposób na odcięcie się od świata nauki. Mam w planach kilka postów związanych ze studiowaniem w Anglii, które postaram się przygotować w najbliższych dniach. Niczego jednak nie obiecuję.

Tymczasem zapraszam was do przeczytania mojej recenzji książki " Ocaleni. Życie, które znaliśmy.", która zapadła mi w pamięć. Dlaczego? Tego dowiecie się czytając dalej. 

Oryginalny tytuł: The Last Survivors. Life as we knew it.
Tytuł polski: Ocaleni. Życie, które znaliśmy. 
Autor: Susan Beth Pfeffer
Tłumacz: Ewa Spirydowicz
Wydawnictwo: Jaguar
Rok wydania: 2012
Liczba stron: 351

Za oknami piękna pogoda, ptaki śpiewają, a drzewa szumią. Spotykacie się ze znajomymi, rodziną, spędzacie miło czas w centrum handlowym, czy na basenie, czy też spacerując i podziwiając piękno otaczającego was świata. Jesteście trochę głodni, robicie więc mały wypad do Subwaya, McDonalda czy KFC, przy okazji biorąc kawę z ukochanego Starbucksa. Życie jest super.
Teraz zamknijcie oczy i wyobraźcie sobie, że to wszystko się kończy. Wielka asteroida uderza w Księżyc, przybliżając go do Ziemi. Wielkie fale tsunami pustoszą nadmorskie miasta, wybuchają wulkany, a chmary dymu wydobywające się z nich zasłaniają niebo, uniemożliwiając dostęp promieni słonecznych. Natura zaczyna się unicestwiać, giną miliony. Zapada zima, nie ma prądu i jedzenia, jeśli zachorujecie, umieracie bo nikt nie jest w stanie wam pomóc…
W takiej sytuacji zostali postawieni bohaterowie „Ocaleni. Życie, które znaliśmy”. Czy udało się im przetrwać?

Kupiłam tę książkę ze względu na jej cenę, a nie na treść przybliżoną mi na okładce. Nie wiedziałam, za co się zabieram. Nie wiedziałam, a zostałam bardzo pozytywnie zaskoczona. Post-apokaliptyczne historie lubiłam od zawsze, zarówno w formie książek, jak i filmów. Uwielbiam czytać o walących się budynkach i wielkich trzęsieniach ziemi, tak jak kocham je oglądać na wielkim ekranie. To trochę tak jak z oglądaniem seriali o morderstwach- świetnie się na to patrzy z boku, jak na coś nierealnego, co nie może nam się przydarzyć. Tym bardziej, jeśli to, co widzimy jest tak straszne, że modlimy się, żeby to się nigdy nie zdarzyło.

Bohaterowie tej powieści muszą mierzyć się ze zmieniającym się klimatem, stratą bliskich i przyjaciół, i podejmowaniem decyzji, o których w dawnym świecie nie musieliby nawet myśleć. Czytanie o ich zmaganiach wywoływało we mnie przedziwne emocje. Z jednej strony przeżywałam wraz z nimi to, co się działo, drżąc na myśl o tym, co może im się przytrafić. Za każdym razem, gdy sytuacja się pogarszała, wydawałam z siebie ciche „ O, nie!”, zakrywając ręką usta w przerażeniu. Z drugiej strony jako fanka destrukcji chciałam, żeby było coraz gorzej, żeby się waliło i paliło. Biłam się z myślami, nie wiedząc, na czym stoję i czego chcę. Ale to dobrze, bo książka dostarczała mi pełną gamę emocji, które w paraboli zmieniały się tak często, że kończąc tę powieść byłam wrakiem. Wrakiem, który marzył o sięgnięciu po kolejny tom, który jak się okazało nie został przetłumaczony na język polski.

" Los zawsze trzyma dla nas niespodziankę. Ktoś zamyka ci drzwi? Ktoś inny uchyla okno. "

Niestety, muszę przyznać, że zachowanie głównej bohaterki-Mirandy, wywoływało we mnie głównie wściekłość. Jej kretyńskie i samolubne decyzje powodowały u mnie skoki ciśnienia, a już jak otwierała usta, żeby coś powiedzieć, miałam nadzieję, że nie będzie to nic związanego z jej przemyśleniami, które przez większą część książki były nie do zniesienia. Szczególnie, że zawierał je jej pamiętnik, który był nieodłączną częścią powieści. Kończy się jedzenie i cała rodzina może umrzeć? Co tam! Ona wyżre całą paczkę chrupek i jeszcze strzeli focha na matkę, która odbierze jej prawo do kolejnego posiłku tego samego dnia. Matkę, która sama nie je nic, żeby dać swoim dzieciom szansę na przeżycie.
Na szczęście, w którymś momencie dziewczyna się opamiętuje i dostosowuje się do nowej rzeczywistości, przestając być ciężarem dla wszystkich wokół.

Właśnie, matka i opiekun całej rodziny, niezwykle dzielna i waleczna postać. Gdy tylko zaczęły się doniesienia o Księżycu przybliżającym się do Ziemi i według niektórych, końcu świata, ona dobrze wiedziała, co robić. Wiedziała, jakie przedmioty będą jej rodzinie niezbędne do przetrwania i jakie spożywcze produkty w najgorszych chwilach będą na wagę złota. Gdyby nie ona, zarozumiała główna bohaterka ani jej bracia nie przeżyli by nawet pierwszych miesięcy. Wyróżniała się oddaniem, odwagą, inteligencją, walecznością i ogromną miłością do swoich dzieci, dla których była gotowa oddać swoje życie. Jest to postać, do której mam ogromny szacunek i z którą bardzo się zżyłam. Uważam, że należy jej się wyróżnienie na tle innych osób i wielki podziw.

„ Ocaleni. Życie, które znaliśmy” to książka, dla której poświęcenia mojego czasu w ogóle nie żałuję. Na pewno sięgnę po nią jeszcze raz, jak również zrobię wszystko, by przeczytać kolejne tomy tej serii i dowiedzieć się, jak koniec świata wyglądał z perspektywy innych osób.
Was serdecznie zachęcam do zapoznania się z tą pozycją, choć ostrzegam, że nie jest to powieść dla osób o słabych nerwach, bo nie dla wszystkich bohaterów koniec jest szczęśliwy.

OCENA: 8/10



poniedziałek, 22 października 2018

#87: Dom na Wzgórzu ( Peter James)- recenzja Demetrii

NOTATKI DO RECENZJI Z LIPCA 2017
( PRZEPISANE NA KOMPUTER W TAKIEJ FORMIE, W JAKIEJ BYŁY ZAPISANE NA PAPIERZE)

Hejka wszystkim! Jeju, jak ten czas leci! Już dwa miesiące studiuję w Anglii, w co wciąż nie mogę uwierzyć. Mam taką ilość zajęć, że jedyne na co mam ochotę, gdy mam chwilę przerwy, to sen. Na szczęście mam teraz tydzień przerwy, więc może uda mi się naszykować trochę postów do wstawiania, gdy nie będę miała znów czasu by je pisać. 
A dziś przychodzę z recenzją książki, którą udało mi się przeczytać jakieś półtora roku temu i do której notatek użyję dziś w niezmienionej od 2017 roku formie. Choć mam ochotę pozmieniać trochę rzeczy, nie zrobię tego, by odbiór książki pozostał prawdziwy i taki, jaki był gdy ją skończyłam. 

Oryginalny tytuł: The House on Cold Hill
Tytuł polski: Dom na Wzgórzu
Autor: Peter James
Tłumacz: Robert Waliś
Wydawnictwo: Albatros
Rok wydania: 2016
Liczba stron: 384

,,Przeprowadzka z centrum Brighton na prowincję, to poważne przedsięwzięcie i wyzwanie dla trzyosobowej rodziny. Jednak Cold Hill House – ogromna, zrujnowana georgiańska posiadłość, budzi w Olliem niesamowitą ekscytację. Jeszcze nie wie, czy podoła finansowo temu wyzwaniu, ale od dziecka marzył o tym, by zamieszkać na wsi, a rezydencja wydaje mu się idealnym miejscem dla kochającej kontakt z naturą córki. Posiadłość jest inwestycją, która ma generować zyski i być bazą dla jego nowej firmy projektującej strony internetowe. Jego żona, Caro, podchodzi do tego mniej optymistycznie, a dwunastoletnia Jade nie jest zadowolona z rozstania z przyjaciółmi.
Już po kilku dniach od przeprowadzki, staje się jasne, że Harcourtowie nie są jedynymi mieszkańcami Cold Hill House. Gdy dom zwraca się przeciwko nim, nie pozostaje im nic innego, jak pogrążyć się w jego mrocznej historii... "
opis z lubimyczytac.pl

" Dom na wzgórzu" był pierwszym horrorem, jaki przeczytałam, nie licząc "Wielkiego Marszu" Stephena Kinga, który mnie jednak nie przestraszył. Przed zapoznaniem się z nim byłam przekonana, że książka nie będzie w stanie mnie przestraszyć. Myliłam się, o jak strasznie się myliłam.
Pisząc tę recenzję, siedzę w łóżku bojąc się przejść w inny kraniec pokoju z obawy przed natrętnymi duchami ( kamienica, w której mieszkam ma jakieś sto lat; kto wie jakie strachy się w jej murach kryją). Tak jak jeden z bohaterów nie wiem już, co jest prawdą, a co wymysłem mojej świadomości.

Książka była niezwykła, tajemnicza, mroczna i przerażająca. Wciągająca niczym bagna spowite mgłą równie gęstą jak ta skrywająca historię domu Cold Hill. Fabuła choć prosta, intrygująca i pochłaniająca. Czytając nawet nie zauważałam upływającego czasu. Z niecierpliwością i przeszywającymi mnie dreszczami obserwowałam poczynania bohaterów i to, jak ze strony na stronę świadomość zaczynała płatać im figle, przerażenie i strach brały górę nad innymi emocjami, a nawiedzające ich duchy stawały się coraz bardziej nieznośne. 

"Nie boję się zmarłych, to żywi mnie przerażają"

Każdą z postaci udało mi się w jakimś stopniu polubić, dlatego życzyłam im jak najlepiej i absolutnie nie chciałam, by skończyli jak poprzedni właściciele posiadłości. Co wyszło z tego, czego sobie życzyłam? Tego wam nie zdradzę, tak jak nie zdradzę wam zakończenia tej powieści.
Zdecydowanie polecam " Dom na Wzgórzu", w szczególności osobom, które oglądały i którym podobał się pierwszy sezon " American Horror Story".

OCENA: 8/10 


niedziela, 30 września 2018

KONKURS-WYNIKI!!!

Witajcie! Od razu mówię- tak, wiemy że wyniki miały być do 16 września ale prosimy o zrozumienie; początek studiów odrobinę nas przytłoczył.

Choć zgłosiły się tylko trzy osoby, postanowiłyśmy mimo wszystko zrobić losowanie i wylosować zwycięzcę, którym to zostaje... THE WICKED ONE!!! 


Gratulujemy zwycięzcy!!! Książkę wyślemy w ciągu najbliższego miesiąca :)

poniedziałek, 3 września 2018

#86: Wodospady Cienia. Urodzona o północy (C.C.Hunter)- recenzja Demetrii

Witajcie! Jak wam minęły lub też mijają wakacje? Ja wróciłam na chwilę do Polski pozbyć się zbędnych zębów ale już niedługo, bo ósmego wracam do Anglii, gdzie wraz z Audrey rozpocznę wkrótce studia. Mam nadzieję, że nowa szkoła i mniej wolnego czasu zdopingują mnie do częstszego pisania bloga. Po tych dwóch miesiącach wakacji jestem bardziej rozleniwiona i wykończona niż po kilku miesiącach w szkole. No ale co zrobić.
Dziś przychodzę do was z recenzją pierwszej części serii "Wodospady cienia", za którą zabrałam się za sprawą Roberta z bloga/vloga CZYTANIE MOIM TLENEM, u którego już dawno temu przeczytałam, że seria ta jest jedną z jego ulunionych, a jej pierwszą część Robert określił jako świetną. Czy i ja odebrałam ją w ten sposób?

Oryginalny tytuł: Shadow Falls. Born at Midnight.
Tytuł polski: Wodospady Cienia. Urodzona o północy.
Autor: C.C. Hunter
Tłumacz: Joanna Lipińska
Wydawnictwo: Feeria
Rok wydania: 2014
Liczba stron: 440

Życie Kylie Galen zdaje się walić w gruzy. Umiera jej ukochana babcia, rzuca ją chłopak, jej rodzice się rozstają, a w dodatku ciągle widuje dziwną postać, której nikt poza nią zdaje się nie zauważać… Pewnego wieczora Kylie Galen ląduje na nieodpowiedniej imprezie z nieodpowiednimi ludźmi i to zmienia jej życie na zawsze. Matka wysyła ją do Wodospadów Cienia – na obóz dla trudnej młodzieży. Sformułowanie „trudna” jednak niezupełnie określa jej współobozowiczów. Okazuje się, że wraz z nią mieszkają tu wampiry, wilkołaki, zmiennokształtni, czarownice, elfy i inne nastolatki o ponadnaturalnych zdolnościach. Nikt nie wie jednak, jakie umiejętności ma Kylie… Jakby życie nie było wystarczająco skomplikowane, na scenie pojawiają się Derek i Lucas – półelf i wilkołak, którzy zajmują znaczące miejsce w życiu i sercu Kylie.


Wybaczcie mi wstawienie opisu z lubimyczytać.pl ale za nic w świecie nie jestem w stanie przypomnieć sobie początku tej książki, a jej dalszą część pamiętam jak przez mgłę. To już o czymś świadczy, prawda? No cóż, choć powieść mi się w miarę podobała, to uważam, że była zwyczajnie przeciętna. Tak, nie tylko zwyczajna, ale zwyczajnie przeciętna. Liczyłam na coś lepszego po przeczytaniu tak wielu pozytywnych recenzji, w tym tej Roberta. Zawiodłam się i będę się musiała zmusić, żeby przeczytać drugą część " Wodospadów cienia".

Fabuła nie była taka zła- zawsze lubiłam czytać o stworzeniach nadprzyrodzonych, ale typowo młodzieżówkowy i dość kiepski sposób pisania skutecznie zniechęca mnie do sięgnięcia po kontynuacje. Myślę, że po prostu wyrosłam z tego typu książek i może dlatego nie robią one już na mnie takiego wrażenia.

" Kylie spojrzała na wtulonego w jej piersi kotka. Wokół niego rozbłysły skry w kształcie rąbów. A potem puff... pojawił się Perry. Stał przed Kylie z głową opartą o jej biust."

Bohaterowie też nie zrobili na mnie dobrego wrażenia. Wydawali mi się papierowi, bezosobowi, a jeśli już któryś się czymś wyróżniał, to zazwyczaj mnie irytował. Relacje między nimi mogę określić jako mdłe, nudne i żenujące. Żadna z postaci nie stała mi się bliska, trójkąt miłosny był dla mnie niezrozumiały i niezjadliwy, a główna bohaterka, jej charakter i decyzje to jakiś żart.

Choć mnie się książka nie podobała, nie znaczy, że i wam się nie spodoba. Dlatego też mimo mojej recenzji i faktu, że zjechałam tę książkę, zachęcam was do jej przeczytania i stworzenia własnej opinii.

OCENA: 6/10


niedziela, 26 sierpnia 2018

#85: Marsjanin ( Andy Weir) - recenzja Demetrii

Witajcie! Tak jak bohater książki, którą dziś zrecenzuję, tak i ja zniknęłam na pewien czas na moim własnym Marsie, a jak wiadomo na Marsie nie ma możliwości vloggowania ani bloggowania. No nic, mówi się trudno i żyje się dalej.
Przypominam, że konkurs na blogu trwa do 12 września.

Oryginalny tytuł: The Martian
Polski tytuł: Marsjanin
Autor: Andy Weir
Tłumacz: Marcin Ring
Wydawnictwo: Akurat
Rok wydania: 2014
Liczba stron: 384

Marzyliście kiedyś o zostaniu astronautą? O zobaczeniu innych planet? No cóż, Mark Watney może wam szczerze odradzić szalone wypady na Marsa, na którym utknął po tym, jak w ekspedycję, której był członkiem, uderzyła burza piaskowa. Reszta ekipy odlatuje, a ranny Mark zostaje na bezlitosnej planecie, w zdewastowanym obozie i z ograczonymi zapasami wody i żywności. Zostaje on uznany za martwego, więc nikt na Ziemi nie spieszy się z ratunkiem. On jednak nie poddaje się i rozpoczyna walkę o przetrwanie, z której nawet on sam nie wie, czy wyjdzie z tarczą, czy na tarczy.

Marsjanin to książka, w którą nie udało mi się wciągnąć od pierwszych stron ale z biegiem czasu zaczynałam czuć, że nie dam rady jej od tak odłożyć. Tak przynajmniej myślałam. Chęć dowiedzenia się, czy Markowi uda się bezpiecznie opuścić Marsa wygrywała z niekiedy nużącymi opisami z dziennika Hab-u. Jej większa część spisana jest w formie pamiętnika, więc zdziwiłam się trochę, gdy okazało się, że autor postanowił zapoznać czytelnika nie tylko z tym, co się działo na Marsie, ale również z wydarzeniami na Ziemi, opowiadając o nich z perspektywy narratora wszechwiedzącego.

Główny bohater był wspaniałą postacią, niezwykle błyskotliwą, pozytywną i komiczną. Jego przemyślenia bawiły mnie do łez, mimo że żarty dość często w ogóle nie pasowały do sytuacji, w jakiej Mark się znajdował. Opisując próby utrzymania się przy życiu, autor w osobie Watneya używa czasem skomplikowanej biologicznej, czy chemicznej terminologii, ale można zauważyć, że stara się to robić w takim kontekście, by było to zrozumiałe. Tłumaczy w prostych słowach to, co robi i czego używa: działanie jakiegoś urządzenia lub niebezpieczeństwo wykonywania danej reakcji ( powolne spalanie wodoru grozi eksplozją). Jest to niezwykle pomocne, szczególnie jeśli tak jak ja, nie uważało się na ani jednej lekcji chemii czy biologii w szkole.

"Nie mając pola magnetycznego, Mars nie ma żadnej ochrony przed promieniowaniem słonecznym. Jeśli byłbym na nie wystawiony, dostałbym takiego raka, że jeszcze ten rak miałby raka. "

Niestety, minął miesiąc, a mnie wciąż nie udało się dobrnąć do połowy książki. Powieść z każdym dniem nudziła mnie coraz bardziej. Najgorsze stały się fragmenty z dziennika Marka Watneya. Ja wiem, że autorowi mogło chodzić o to, by zwykły szary człowiek poznał krok po kroku instrukcję przeżycia na obcej planecie i wiem, że sama wcześniej pisałam jak bardzo były one pomocne. Jednakże, z każdą kolejną kartką te opisy piętrzyły się i piętrzyły, a ja coraz mniej z nich rozumiałam. Ba! Nie byłam zwyczajnie w stanie czytać raz po razie opisów złączania jednych rurek z drugimi. Koniec końców, pominęłam wszystkie wpisy z dziennika aż do momentu wyruszenia w drogę ( no spoiler). Kiedy udało mi się wreszcie dotrzeć do ostatniego rozdziału, cieszyłam się niesamowicie. Niestety, powodem tej radości nie było uratowanie Marka (spojler alert), ale satysfakcja z zakończenia tej książki i z możliwości jej odłożenia.

Jak widzicie, moje zdanie o tej książce zmieniło się w miarę zapoznawania się z jej treścią. Mimo, że sama nie uważam jej za najlepszą powieść świata, ani nawet jedną z lepszych powieści świata, nie znaczy to, że któremuś z was się ona nie spodoba.

OCENA: 7/10


czwartek, 16 sierpnia 2018

KONKURS- AKTUALIZACJA [ PRZEDŁUŻENIE TERMINU ZGŁOSZEŃ]

WITAJCIE!

ZE WZGLĘDU NA MAŁĄ ILOŚĆ ZGŁOSZEŃ, WRAZ Z AUDREY POSTANOWIŁYŚMY PRZEDŁUŻYĆ TERMIN ZGŁASZANIA SIĘ DO KONKURSU DO 12 WRZEŚNIA.
ZASADY ZABAWY POZOSTAJĄ TE SAME.

OSOBY, KTÓRE ZGŁOSIŁY SIĘ DO TEJ PORY NIE MUSZĄ ZGŁASZAĆ SIĘ PONOWNIE. ICH ZGŁOSZENIA JUŻ ZOSTAŁY WZIĘTE POD UWAGĘ.

NOWY TERMIN: 12 WRZEŚNIA

Demetria Books


czwartek, 9 sierpnia 2018

#84: 'Otoczeni przez Idiotów' ( Thomas Erikson) - książka, która pomaga zrozumieć - recenzja Audrey

Witam. Audrey przybywa z nową recenzją książki, o jakże przyciągającym tytule ‘Otoczeni przez idiotów’.

Oryginalny tytuł: Omgiven av idioter
Polski tytuł: Otoczeni przez idiotów
Autor: Thomas Erikson
Tłumacz: Małgorzata Maruszkin
Wydawnictwo: Wielka Litera
Rok wydania: 2017
Liczba stron: 285


Jako osoba, którą przyciągają wszelkie nieoczywiste i zaskakujące rzeczy, a odpychają banały zwróciłam uwagę na tę książkę właśnie przez tytuł. Mało tego, razem z Demetrią stałyśmy przez dobre pół godziny w księgarni, przeglądając ją i zaśmiewając się z tego, jaka jest trafna. Po jakimś czasie, udało mi się (a właściwie Demetrii) ją dostać i byłam naprawdę zadowolona, że mogę ją dostać. Właściwie, wciąż jestem, bo nie  zawiodłam się.
Może najpierw zapoznam was, czym jest książka. Otóż, szukajcie jej na pułkach z książkami psychologicznymi. Autorem jest szwedzki pisarz Thomas Erikson. ‘Otoczeni przez idiotów’ przedstawia znany od zarania dziejów system podziału ludzi względem temperamentu nazwanym DISC. Natomiast, we współczesny sposób. Jeśli ktoś wciąż uważa, że każdy jest wyjątkowy i nie lubi kategoryzacji ludzi, może już skończyć czytać. Zgadzam się, że każdy ma w sobie coś niepowtarzalnego, ale nasze organizmy działają tak samo.

Mamy zatem szybkich i czynnych Czerwonych, towarzyskich i nieuważnych Żółtych, życzliwych i biernych Zielonych oraz zimnych i skupionych Niebieskich. Thomas Erikson opisuje w książce zachowania każdej z tych podgrup w danych sytuacjach; mówi o tym, co kieruje każdą z nich, przedstawia ich priorytety życiowe oraz słabe punkty. I robi to w bardzo ciekawy, humorystyczny sposób, na życiowych przykładach osób, które miał okazję spotkać w pracy oraz z którymi miał do czynienia w życiu towarzyskim. Każdemu kolorowi poświęcone jest tyle samo uwagi. I…, o dziwo, czytając o ludziach z innej grupy, niż ty, łatwiej jest ci ich zrozumieć. Naprawdę, ta książka pozwala zobaczyć świat oczami człowieka, który jest skrajnie inny od ciebie. A uważam, że to bardzo przydatna w wielu sytuacjach umiejętność, ponieważ nie zawsze sami decydujemy o tym, kogo potkamy w życiu. Oczywiście, najlepiej, jeśli osoba przejawia cechy jednego z kolorów, a nie więcej, a to rzadkie. Ale, przede wszystkim, dzięki poradnikowi, można dowiedzieć się trochę o sobie oraz poznać własne wady i słabości, a trzeba je znać, jeśli chce się ich pozbyć.  Mogę więc stwierdzić, że książka pomaga również w dążeniu do pewnych ideałów.

Żeby nie było tak kwieciście i kolorowo… mam parę uwag. Czasami miałam wrażenie, że autor sili się na żarty i luźny styl pisania, aby jak najlepiej przemówić do czytelnika. Być może, niepotrzebnie, ponieważ wymuszone żarty zazwyczaj nie są zabawne, a krępujące. Zdarzają się również powtórzenia, ponieważ jeśli już poznaliśmy dobrze daną grupę kolorów, pewne rzeczy są oczywiste i nie trzeba podkreślać ich po raz kolejny. Poradnika nie można nazwać więc fachowym i profesjonalnym, ale po prostu interesującym i zachęcającym do sięgnięcia do dalszych, bardziej zaawansowanych źródeł związanych z podziałem DISC.

Mimo wszystko, czytało mi się bardzo przyjemnie, a świadczy o tym tępo, w jakim skończyłam ‘Otoczonych przez idiotów’. Cenię książki, które wnoszą coś do mojego życia, a tej zdecydowanie się to udało. Chociażby to, że teraz nazywam ludzi kolorami. Jako, że jestem zielono-niebieska,  obserwowanie ludzi w milczeniu i określanie ich profilu psychologicznego to mój żywioł.
Polecam tę książkę szczególnie tym, którzy czują się zagubieni i niezrozumiani w otoczeniu, w jakim funkcjonują. Na pewno w jakimś stopniu, chociażby małym.

OCENA: 7/10


niedziela, 22 lipca 2018

TOP 5: Piosenek Czerwca i Lipca - Wersja Audrey!!!

Witam! Każdy ma jakieś piosenki, które towarzyszą mu w ten letni miesiąc, jakim jest lipiec. Nie będę trzymała w tajemnicy, że jest to jeden z moich najmniej lubianych miesiąców w roku, ale nawet w nim muzyka żyje. Zapoznajcie się więc z utworami, które są teraz blisko mnie. Miłego słuchania.

1. Nevermind – Foster the People

Rok wydania:2014
Album: Supermodel
Gatunek: Alternative/Indie/Rock

Nie pytajcie, skąd mi się to wzięło, bo po prostu nie wiem, ale mogę słuchać tego zespołu godzinami. Do mojego TOP wybrałam akurat tę pozycję z albumu ‘Supermodel’, ponieważ ostatnio chyba najczęściej słucham właśnie jej. W pewien sposób uspakaja mnie, więc może na was też zadziała w podobny sposób.



2. I want to hold your hand – The Beatles

Rok wydania: 1964
Album: Meet the Breatles!

Gatunek: Folk rock

To jest odpowiedni moment na pytanie, czy ktoś zna jakieś sprawdzone sposoby na pozbycie się piosenki ze swoich myśli, kiedy ta nie ustępuje i nie daje nam spokoju. W tym przypadku, rada bardzo by się przydała, bo kiedy raz posłucha się tego lub podobnych utworów Beatlesów, będzie się je nuciło przez następne godziny nieustępliwie. Ten utwór siedzi w mojej głowie od jakiegoś roku. Oczywiście, z przerwami. Kiedy myślę, że mam spokój, znów gdzieś usłyszę ‘I want to hold your hand’ i zaczyna się od nowa. Mimo wszystko, nie ukrywam, że lubię tę piosenkę.



3. Tommorow Never Dies – Sheryl Crow

Rok wydania: 1997
Album: Tomorrow Never Dies

Gatunek: Rock

Kolejna piosenka, która mnie prześladuje. Ale trochę w inny sposób. Nie będąc wcale znaną, wciąż słyszę ją albo na playlistach odtwarzanych losowo albo w tle, jadąc windą albo wchodząc do sklepu muzycznego. Zwraca na siebie moją uwagę, ponieważ oczywiście podoba mi się. Z resztą, jak niemalże wszystkie piosenki napisane do filmów o Jamesie Bondzie. Od zawsze uważam, że utwory te są nawet lepsze od filmów i zawsze oglądam tylko sam początek, żeby usłyszeć piosnkę.



4. Delicate – Damien Rice

Rok wydania: 2002
Album: O

Gatunek: muzyka autorska

Teraz trochę nieoczywistej romantyczności od tego pana. Trafiają do mnie emocje, które przekazuje Damien Rice w swoich utworach, więc oto kolejna moja playlista i kolejna jego piosenka. Zazwyczaj słucham jej tylko wtedy, kiedy jestem sama i smutna, żeby być jeszcze bardziej smutną, ale tutaj się nią z wami podzielę.



5. Who You Really Are – David Arnold, Michael Price

Rok wydania: 2017
Album: Sherlock Soundtrack

Dlaczego ten utwór budzi mnie co rano? Ponieważ żaden inny nie potrafi aż tak mną potrząsnąć. Wierzcie mi, że od długiego czasu mam to ustawione jako alarm, ale wciąż gdy to słyszę, przeszywają mną dreszcze i natychmiast wstaję na nogi. Nie wiem, czy to zasługa dźwięku skrzypiec, czy to, że w jednym momencie przebiegają mi przed oczami wszystkie wydarzenia czwartego sezonu i wtedy tak bardzo chcę wrócić do czasów pierwszego. A więc ‘Who You Really Are’ wzbudza we mnie taką pewnego rodzaju tęsknotę i żal, że tym właśnie utworem granym w duecie ze swoją siostrą Eurus, Sherlock ‘pożegnał’ serial prawie dwadzieścia miesięcy temu.


czwartek, 19 lipca 2018

TOP 10: ULUBIONYCH PIOSENEK CZERWCA I LIPCA- WERSJA DEMETRII !!! [ CZ.2]

Witajcie. Wczoraj poznaliście pierwszą część topki moich ulubionych piosenek czerwca i lipca. Jeśli nie czytaliście poprzedniego postu, zachęcam do kliknięcia TUTAJ. Myślę, że mogę zaczynać część drugą. Zacznijmy od numeru szóstego.

6. "Ready as I'll never be" - Jeremy Jordan, Eden Espinosa, Tangled- Cast

Rok wydania: 2018
Album: Tangled. The series ( Music from the TV Series)
Gatunek: muzyka filmowa

Uwielbiam serial " Zaplątani", tak jak kocham zarówno pełnometrażową animację, jak i krótkometrażówkę o ślubie Julka ( lub Eugene'a) i Roszpunki. Chyba nigdy do końca nie wyrosnę z bajek. Z resztą, jak tu wyrosnąć z bajek, jak narysowani w nich mężczyźni są tacy przystojni!
Piosenki z tego serialu są całkiem niezłe, ale ta konkretna, którą tu wymieniłam to coś rewelacyjnego. Jestem pod wielkim wrażeniem głosu Jeremiego Jordana, który wykonuje tutaj partię Variana, jak i samego utworu, który jest bardzo dobrze napisany.



7."Thousand years" - Christina Perri

Rok wydania: 2011
Album: The Twilight Saga: Breaking Dawn- Part 1
Gatunek: pop

Będę z wami szczera. Ostatnimi czasy zebrało mi się znów na czytanie i oglądanie Sagi Zmierzch, jak również wszystkich możliwych fanfiction. Co więcej, uważam że to bardzo dobre guilty pleasure. No, może prócz tego dziecka wygenerowanego komputerowo z ostatniej części i gry aktorskiej Kristen Stewart ( czy tylko mnie kojarzy się ona z deską z serialu Ed, Edd i Eddy?). W każdym razie, od zawsze uważałam, że ścieżka dźwiękowa do ostatniej części jest bardzo dobra, a " Thousand years" jest jedną z najlepszych piosenek. Bardzo lubię Christinę Perri, a tej konkretnej ballady zawsze dobrze mi się słucha.



8. "Higher ground" - Rasmussen

Rok wydania: 2018
Gatunek: pop

Tegoroczna Eurowizja owocowała w wiele dobrych, a przynajmniej chwytliwych piosenek. " Higher Ground" jest jedną z tych, na które najbardziej liczyłam, że uda im się wygrać. Bardzo podoba mi się brzmienie wspomagającego zespołu, szczególnie kiedy rozchodzą się na głosy. Szczególnie lubię jednak głos solisty- Rasmussena, którego głosu słucha się z największą przyjemnością. Niech żyją wikingowie!
Choć wstawiam poniżej wersję akustyczną, bo taka podoba mi się bardziej, polecam przesłuchać również wersję oryginalną.



9. "Good night" - Dreamcatcher

Rok wydania: 2017
Gatunek: k-rock/k-pop

O ile nie jestem wielką fanką damskich zespołów kpopowych, o tyle Dreamcatcher kupił mnie całkowicie! Unikatowa rockowa nutka to to, czego potrzebowały kpopowe damskie bandy. Słucha się tego świetnie, piosenka nakręca i daje kopa energii, aż ma się ochotę, zgodnie z tekstem piosenki, biec przed siebie ile sił w nogach. Mega!



10. " Seavolution/ Wave rider/ Tear it down" - Tiesto 

Rok wydania: 2018
Album: Hotel Transylvania 3: Summer Vacation (Movie Soundtrack)
Gatunek: muzyka klubowa ( tak to określam nie znając się na klubowej muzyce)

Na sam koniec końców coś dla fanów klasycznego "łubu-dubu", czyli muzyka klubowa która sprawia, że morskie potwory stają się agresywne, a wszyscy inni ruszają w tany. Nigdy w życiu nie byłam w żadnym klubie, więc nie jestem w stanie wam porównać tych trzech utworów do czegoś innego, ale mogę was zapewnić, że świetnie się do tej składanki robi kanapki :)
Samego filmu " Hotel transylvania 3" jeszcze nie widziałam, choć powinnam, bo boję się, że pokrzyżuje mi on plany fanfikowe. Na pewno się na niego niedługo wybiorę, a tymczasem delektuję się rewelacyjną "nutą", która jak nic innego potrafi zerwać mnie z kanapy.
Są to trzy utwory, więc poniżej wklejam je w takiej kolejności, w jakiej są w filmie. Ja się z wami żegnam i życzę wam miłego słuchania!




środa, 18 lipca 2018

TOP 10: Ulubionych Piosenek Czerwca i Lipca- wersja Demetrii !!! [ cz.1]

Witajcie! Przez ostatnie miesiące nie wstawiałyśmy topek naszych ulubionych piosenek, bo zwyczajnie zapomniałyśmy. Poza tym, trochę miałyśmy na głowach, ale to już przeszłość. Dziś to ja, Demetria, przedstawię wam swoją TOP 10 ulubionych piosenek czerwca i lipca, a przynajmniej jej pierwszą część. Jutro poznacie drugą. Przygotujcie się na dość duży rozstrzał gatunków muzycznych. Tak jak z poprzednią muzyczną topką, pełnej playlisty możecie posłuchać na Spotify: PLAYLISTA


1. " Shinzo wo Sasageyo! " - Linked Horizon

Rok wydania: 2017
Album: Shingeki no Kiseki
Gatunek: Metal progresywny

Ze wszystkich opening'ów " Attack on Titan", ten jest według mnie najbardziej epicki. Za każdym razem, jak go słucham, aż rwę się do boju. Oczywiście, nie jest to możliwe kiedy jedzie się autobusem, a ludzie patrzą się na podrygującego ciebie jak na wariata. Ale w sumie co z tego! Tytani nadchodzę! Shinzo wo Sasagejo!




2. "Breath of life" - Florence and the Machine

Rok wydania: 2012
Album: Snow White & The Huntsman
Gatunek: art pop

Kolejny powodujący ciarki utwór na tej playliście i to nie ostatni! Florence dała z siebie to, co najlepsze w tej piosence, a wspomagający ją chór stworzył niezwykły klimat. Wielkie brawa za stworzenie czegoś tak porażającego! Głos Florence wybrzmiał w pełnej krasie, a słuchając jej zawsze opada mi szczęka. Tak też się stało w tym przypadku i dzieje się za każdym odsłuchaniem.




3. "Preach"- Keiynan Lonsdale

Rok wydania: 2018
Gatunek: pop

Keiynan'a poznałam pierwszy raz jako Walliego Westa w serialu " The Flash". W jego uroczym uśmiechu zakochałam się od pierwszego wejrzenia, a i bohater, którego grał pomógł mu zdobyć moją sympatię. Widziałam go również jako Uriah w " Zbuntowanej". Wiem też, że grał w " Wiernej" której nie obejrzałam, bo nie cierpię tych ekranizacji. Ostatnio zakochałam się w nim jako Bramie w filmie " Love, Simon", który to film wam serdecznie polecam. Co tu dużo mówić, lubię tego gościa! Dlatego właśnie rozpiera mnie duma, że ktoś tak utalentowany i prawdziwy w tym, co robi pokazuje swoją twórczość.



4. "Transformation" - Bulgarian Women's Choir

Rok: 2003
Album: Brother Bear: Original Soundtrack
Gatunek: muzyka dziecięca/ ludowa

Powstały dwie wersje tego utworu- wersja chóralna oraz wersja Phila Collinsa. Ja wolę tę filmową, która brzmi przepięknie i poruszająco, szczególnie gdy słucha się jej na dużych słuchawkach na pełnej głośności. Uwielbiam cały soundtrack "Mój brat niedźwiedź", ale odkąd byłam dzieckiem to właśnie ta melodia zawsze zapadała mi najbardziej w pamięć. Genialne damskie głosy, rewelacyjny utwór, ludowe zaśpiewy- czego chcieć więcej!




5. "Monster" - Nicky Minaj, Kanye West, Jay-Z, Rick Ross, Bon Iver

Rok wydania: 2010
Album: My Beautiful Dark Twisted Fantasy
Gatunek: hip hop

Na zakończenie pierwszej części tej topki coś luźnego i energicznego. Doceniam pracę reszty osób przy tej piosence, ale dla mnie jak i dla wielu, wielu ludzi, legendarny już rap Nicky Minaj wymiata i wznosi się ponad całą resztę. Więc żegnając się z wami zacytuję Nicky, odchodząc z wielkim hukiem: " NOW LOOK AT WHAT YOU JUST SAW, THIS IS WHAT YOU LIVED FOR
AAAAH, I'M A MOTHERFUCKING MONSTER!!!"










poniedziałek, 16 lipca 2018

PACZACZ MIESIĄCA #4: Doctor Who w wersji TAGu...

      Witam! Audrey postanowiła podzielić się z wami swoją opinią na temat pewnego słynnego brytyjskiego serialu science fiction w formie TAGu.
  
1. Za co lubisz „Doctora Who”?
Jako, że z serialami mam dość dziwną relację i nie potrafię oglądać ich hurtowo, do ‘Doctora Who’ robiłam trzy podejścia. Ale to świadczy tylko o tym, że coś mnie do niego przyciąga, skoro jeszcze się nie znudziłam. Wciąż nie skończyłam, ale jestem dość niedaleko (zaczęłam oglądać od nowej wersji rozpoczętej w 2005 roku). Serial lubię za brak oczywistości i za jego dziwność. Za to, że rzeczy, które się tam dzieją są po prostu nie do przewidzenia. W końcu nie da się przewidzieć, skoro bohaterowie co odcinek znajdują się w innym uniwersum… na innej planecie, czy w przyszłości… czy w przeszłości… Poza tym, bohaterowie zmieniają się z dużą częstotliwością. To jest właśnie geniusz kultowej produkcji o kosmicie, który podróżuje po wszechświecie w niebieskiej budce policyjnej.



2. Ulubiony Doctor?
Mogłabym jako najlepszego mianować Dziesiątego, natomiast czuję, że skrzywdziłabym Jedenastego. Dlatego daję im zaszczytne pierwsze miejsce ex aequo. Zarówno David Tennant zdobył moją sympatię swoim humorem i elokwencją, jak i Matt Smith właściwie tym samym. Panowie wykonali naprawdę dobrą robotę jako Doctorzy. Nie umniejszając również granemu przez świetnego Pitera Capaldy’ego Dwunastego. Czekam więc z niecierpliwością na Trzynastą.



3. Najmniej ulubiony Doctor?
Na początku serialu przywitał mnie Dziewiąty Doctor i, jak dla mnie, nie sprawdził się, dlatego jest przeze mnie lubiany najmniej. Christophowi Ecclestonowi, niestety, brakowało charakteru, który później wyciągnęli z postaci jego następcy. Dlatego też cieszę się, że nie przestałam oglądać serialu po pierwszym sezonie.



4. Ulubiony towarzysz?
Najciekawszą z towarzyszek  niepodważalnie jest dla mnie Amy Pond. Poza tym, że jest zadziorna, a przy tym inteligenta, co najbardziej cenię w żeńskich postaciach, to jeszcze jej historia jest bardzo bogato rozwinięta. Dziewczynka skazana na czekanie w samotności, która nauczyła się radzić sobie ze wszystkim. A więc ta rudowłosa piękność grana przez Karen Gillan przysporzyła mnie o najwięcej emocji ze wszystkich towarzyszek i uważam, że jest także jedną z najtragiczniejszych postaci.


5. Najmniej lubiany towarzysz?
Czuję, że jestem jedną z nielicznych i narażam się na lincz, ale najmniej lubię Rose Tyler. Tak, nie lubię Rose Tyler. Dla mnie jest dziewczyną bez większego celu w życiu i dobrze, że Doctor postanowił ją przygarnąć do Tardis. Uważam ją za wręcz boleśnie zwyczajną niezdecydowaną blondynę. Co prawda, kiedy pojawia się w późniejszych odcinkach, kiedy nie jest już główną towarzyszką, przybiera na charakterze, natomiast, co się stało, to się nie odstanie. Nie tęsknię za nią ani trochę.



6. Jeśli miałabyś/miałbyś szansę zostać towarzyszem, jakim typem towarzysza byś była/był?
Jestem pewna, że takie podróże z Doctorem przydałyby mi się chociażby dlatego, że powinnam nauczyć się spontaniczności. Z pewnością byłabym towarzyszką, która próbuje mieć wszystko pod kontrolą i zadawałaby mnóstwo pytań, by uniknąć nieznanego. Podejrzewam, że byłabym poirytowana, nie dostając odpowiedzi na pytanie, gdzie się wybieramy, czy kiedy będziemy z powrotem, ale jednocześnie cieszyłabym się, że mam okazję zobaczyć rzeczy, których inni ziemianie nigdy nie poznają.



7. Ulubiony antagonista?
 Jest mnóstwo potworów, które mogłabym w tym podpunkcie ukoronować, ale, według mnie, zasłużyła na to Missy (albo Master, jeśli wolicie). Kupiła mnie do tego stopnia, że mogę nazwać jedną z moich postaci z serialu. Uwielbiam czarne charaktery, które są tak cudownie ironicznie groźne i flirtująco infantylnie niebezpieczne. Scena śmierci Osgood rozbawiła mnie do łez i sprawiła, że pokochałam Missy.


8. Najbardziej przerażający potwór?

Dla mnie, najgroźniejszym i najbardziej spędzającym sen z powiek tworem ‘Doctora Who’ są Płaczące Anioły. Dużo razy zastanawiałam się, jak to jest nie móc mrugnąć, by nie zostać przeniesionym do  jakiegoś nieznanego miejsca umiejscowionego nie wiadomo w jakim czasie, skąd nie ma powrotu. Bo tak właśnie Whipping Angels, jeśli ktoś jeszcze nie wie. O śmierci Amy spowodowanej właśnie przez nie długo nie mogłam zapomnieć. Więc pamiętaj: don’t blink!


sobota, 14 lipca 2018

#83: Spójrz mi w oczy, Audrey ( Sophie Kinsella) - recenzja


[ NOTATKI DO RECENZJI Z MAJA 2017]

Witajcie! Jedna noc. Tylko tyle wystarczyło, bym zaczęła i skończyła tę niesamowicie, okrutnie wciągającą książkę. Zarwałam noc, ale nie żałuję, bo „ Spójrz mi w oczy, Audrey” to naprawdę dobra powieść. Nie spodziewałam się też, że książka, która według opisu miała być romansem, spowoduje, że znienawidzę zawód matki. Ale po kolei.

Oryginalny tytuł: Finding Audrey
Polski tytuł: Spójrz mi w oczy, Audrey
Autor: Sophie Kinsella
Tłumacz: Maciej Potulny
Wydawnictwo: Media Rodzina
Rok wydania: 2016
Liczba stron: 320


Spójrz mi w oczy, Audrey” to powieść o dziewczynie, której mózg podpowiada, że wszystko, co nieznane oznacza zagrożenie. By nie łapać z nikim kontaktu wzrokowego, nosi czarne okulary i nigdy ich nie zdejmuje.
To powieść o dziewczynie, która musi odnaleźć siebie, podejmując walkę z samą sobą, z własnym chorym mózgiem i lękami, które nie pozwalają jej żyć normalnie.

To książka, która intryguje i skłania do rozmyślań nad tym, jak wiele trudów jesteśmy w stanie pokonać, by wreszcie przestać poddawać się temu, co nas powstrzymuje.
Historia Audrey jest w pewnym sensie tajemnicza. Od samego początku wiemy o chorobie, z jaką zmaga się nastolatka, ale nie znamy jej przyczyny. To jest największa niewiadoma tej powieści, nad którą rozmyślałam przez długi, długi czas. Prawdopodobnie powodem skrzywienia Audrey, jej strachu przed nieznanymi ludźmi było znęcanie się nad nią przez koleżanki ze szkoły. Niestety, szczegółów możemy się tylko domyślać. Według Audrey nie są one ważne, ale uwierzcie, że nic mnie tak nigdy nie nurtowało, jak odpowiedź na pytanie: Od czego to wszystko się zaczęło?

Tak jak mówiłam, streszczenie na okładce zapowiadało romans, ale prawda jest taka, że jest on tylko jednym z wielu poruszanych w książce wątków. I to nawet nie jednym z ważniejszych. Jasne, związek z Linusem pchnął Audrey do życiowych zmian, ale żałuję, że w późniejszych częściach powieści był on kontynuowany z taką pobłażliwością. Miałam szczerą nadzieję, że odegra on zdecydowanie większą rolę. Niestety, moja wewnętrzna niepoprawna romantyczka nie została usatysfakcjonowana.
Właśnie, romans między Audrey i Linusem; cały czas miałam wrażenie, że już ten schemat gdzieś widziałam- chora dziewczyna poznaje chłopaka, który uwalnia ją z jej lęków i obaw, i pokazuje dobrą stronę życia. Brzmi znajomo, nieprawdaż?

"Zdaje się, że ja też doszłam do wniosku, że całe życie polega na tym, by wspinać się, a potem spadać i znowu się podnosić. I nieważne, że czasami jesteś w dołku. Liczy się to, żeby cały czas zmierzać mniej więcej do góry. Zawsze trzeba mieć nadzieję, że tak będzie. Mniej więcej do góry." 

Audrey jest ciekawą postacią, choć nie wiem do końca, co o niej sądzić. Z jednej strony mogę śmiało przyznać, że ją lubiłam, ponieważ byłam w stanie wczuć się w jej sytuację oraz zrozumieć jej zachowanie w niektórych sytuacjach. Sama dobrze znam smak strachu przed nękaniem. Może nigdy nie byłam w takiej sytuacji jak ona, nigdy nie bałam się świata za drzwiami mojego domu, a przynajmniej nie do tego stopnia. Jednakże, muszę przyznać, że były momenty, kiedy mnie strasznie irytowała i miałam ochotę przeniknąć przez kartki książki, żeby porządnie nią potrząsnąć. No dobrze, nie będę się tak nad Audrey pastwić. W końcu została mi do oceny jej mama!

Ta kobieta była nie do zniesienia! Jeśli ktokolwiek z was kiedykolwiek pomyślał, że jego rodzice są niesprawiedliwi i szaleni, powinniście poznać mamę Audrey, Felixa i Franka- panią Turner. Potrzebujecie wyjaśnienia dlaczego uważam ją za najgorszą matkę wszech czasów, a przynajmniej jedną z tych, których kompletnie nie jestem w stanie zrozumieć? Powodem większości problemów jest fakt, że pani Turner bierze wiedzę o tym jak wychować dzieci, co jest dla nich dobre, a co nie, z gazety „ Daily Mail”. Wierzy dosłownie we wszystko, co jest tam napisane, a każdą najgłupszą radę traktuje jak świętość. Chyba nie muszę mówić, że zachowanie mamy Audrey nie ułatwiało życia jej córce.

Nie wiem, dlaczego zmieniono tytuł z „ Finding Audrey” na „ Spójrz mi w oczy, Audrey”. Oczywiście, polski tytuł też ma sens w kontekście fabuły, ale uważam, że oryginalny jest dużo bardziej adekwatny. Nie chodziło o to, by Audrey spojrzała Linusowi, czy komukolwiek innemu w oczy. Książka mówi o ponownym poznawaniu siebie, uwalnianiu się z choroby i wynikających z przeżyć urojeń, o ponownej komunikacji ze światem. Dlatego właśnie uważam, że „ Szukając Audrey” byłoby lepszym tytułem. No ale cóż, nic się nie da zmienić...

Podsumowując, książka ta zdecydowanie zasługuje na uwagę. Polecam ją wam z czystym sumieniem i mam nadzieję, że już niedługo uda mi się ją zakupić i przeczytać w oryginale.

OCENA: 9/10



czwartek, 12 lipca 2018

4 URODZINY BLOGA + KONKURS!!!

Witajcie! Ponad cztery lata temu zaczęłam pisać tego bloga, pięć lat temu powstał. Ostatnio dołączyła do mnie Audrey, której umiejętne pisanie o tym, co kocha najbardziej, dodaje Podróżom Międzyksiążkowym konkretnego, pozytywnego kopa! Praktycznie co roku z okazji urodzin bloga rozpisywałam się o tym, co się zmieniło, co nowego u mnie i bla, bla, bla. W tym roku nie będę tego robiła. Na co czcze obietnice i gadanie o tym, co było, skoro jeszcze wszystko przede mną Demetrią i najlepszym chomikiem wszech czasów- Audrey.

Z okazji 4 urodzin bloga, postanowiłyśmy zrobić dwa konkursy- jeden teraz, drugi na początku września. Dziś chciałybyśmy dać wam szansę wygrania książki w języku angielskim " The Light Between Oceans" autorstwa M.L. Stedman. Każdą chętną osobę zapraszamy do zabawy :)

" Rok 1920. Tom Sherbourne, inżynier z Sydney, wciąż nie może się uporać ze wspomnieniami z Wielkiej Wojny. Posada latarnika na oddalonej o 100 mil od wybrzeży Australii niezamieszkanej wysepce Janus Rock i kochająca żona Isabel, która decyduje się dzielić z nim samotność, stopniowo przynoszą mu spokój i pozwalają pokonać upiory przeszłości. Los wystawia ich jednak na ciężką próbę. Po dwóch poronieniach i wydaniu na świat martwego chłopca, Isabel dowiaduje się, że nie będzie mogła mieć dzieci, i popada w depresję. I wówczas zdarza się cud: do brzegu wyspy przybija łódź ze zwłokami mężczyzny i płaczącym niemowlęciem. Ulegając namowom żony, kierując się głosem serca, a nie zasadami moralnymi, Tom podejmuje decyzję, której konsekwencje położą się cieniem na życiu wielu ludzi ... "
Opis z Google Books




Regulamin konkursu:

1. Organizatorem konkursu, jak również fundatorem nagród jesteśmy my, Demetria Books ( Gabriela Górniak) oraz Audrey Catriona ( Katarzyna Chrapczyńska).

2. W konkursie może wziąć udział każda osoba posiadająca adres korespondencyjny na terenie Polski lub Wielkiej Brytanii. 
3. W konkursie może wygrać jedna osoba. 
4. Konkurs trwa do 12 sierpnia włącznie. Zgłoszenia po tym terminie nie będą brane pod uwagę. 
5. Aby wziąć udział w konkursie należy: podać swój e-mail, być obserwatorem bloga lub/i Instagrama oraz udostępnić banner konkursu na swoim blogu/ facebooku lub w Google+. Można również zgłosić się w komentarzu pod zdjęciem tej książki na Instagramie ( email, udostępnienie bannera na własnym Instagramie).
6. Wyniki zostaną opublikowane do 16 sierpnia.
7. O wygranej  zwycięzca zostanie powiadomiony mailowo oraz na blogu.
8. Nie odpowiadamy za zagubioną przez pocztę przesyłkę.

Przykładowe zgłoszenie:
e-mail: xyz@gmail.com
obserwuję jako: XYZ
link do strony z udostępnionym bannerem


To wszystko na dziś! Mamy nadzieję, że mimo skromnej nagrody dołączycie do zabawy. Każdy ma szansę wygrania tej książki. 
Powodzenia!!!


niedziela, 8 lipca 2018

#82: TO( Stephen King) - RECENZJA audrey

Witam. Audrey po kilku miesiącach czytania skończyła właśnie pewną powieść i jest pod na tyle sporym wrażeniem, że postanowiła podzielić się swoim zdaniem na jej temat. Mianowicie, mam na myśli ‘TO’ Stephena Kinga. (Ale co? Właśnie to.) Wstrzymam się na razie z wyrażaniem własnej opinii na rzecz przybliżenia zarysu książki tym, którzy o niej nie słyszeli. Mimo, że jakiś czas temu było o niej głośno ze względu na nową wersję jej ekranizacji, o której też później wspomnę. Wybaczcie, jeśli uznacie coś, co tu napiszę za spoiler.

Zatem, jest takie jedno amerykańskie miasteczko. Z pozoru, niewinne. Derry jednak nie jest zwyczajne. Czyste zło, czające się w kanałach pod miastem, przybierające dla niepoznaki kształt wesołego klauna Pennywise’a co dwadzieścia kilka lat powoduje zniknięcia dzieci. Historia Derry, czego dowiadujemy się stopniowo, zawiera wiele więcej krwawych wydarzeń. Tak się po prostu dzieje. Ludzie z czasem przyzwyczaili się do tego, że co jakiś czas gdzieś leje się krew i dla nich to już nic nadzwyczajnego.



Kolejny cykl śmierci rozpoczyna w wakacje 1958 roku morderstwo małego George’a Denbrough.
Bill- dwunastoletni brat zmarłego, obwinia się o śmierć brata, od którego odejścia życie Billa diametralnie się zmienia – rodzice stają się wobec niego zimni, co zdecydowanie nie pomaga chłopcu. Mimo wszystko, Wielkiego Billa (oprócz jąkania się) charakteryzuje odwaga, determinacja i niepochamowana rządza zemsty, która objawi się w swoim czasie. Uważam go za najmniej ciekawego z bohaterów, pomimo że jest, powiedzmy, najważniejszy z nich; bo jest kimś w rodzaju przywódcy. A może właśnie dlatego. Wyrasta na nieco zmęczonego życiem, poddenerwowanego pisarza, co ratuje go w moich oczach.

Eddie Kaspbrak, który przyjaźni się z Billem od początku historii, objawia się nam jako wrażliwy, chorowity i w nadmiernym stopniu poddany swojej nadopiekuńczej matce chłopiec. Sam fakt, że zawsze musi mieć przy sobie swój aspirator wypełniony lekarstwem na astmę nadaje mu osobowości, jak dla mnie. Eds jest o tyle ciekawy, że tego typu postaci zawsze mają u mnie plusy.
Richie Tozier jest przebojowy, energiczny i niekiedy mówi za dużo, niż powinien (Bip – bip, Richie), przez co pakuje się w kłopoty. Jego ulubionym zajęciem jest zmienianie głosów na, między innymi, głos ‘Murzyńskiego dziecka’ albo sąsiada o irlandzkich korzeniach. Czego może się bać taki słabo widzący cwaniaczek, jak Niewyparzona Gęba? Powiem tyle, że najlepsze cytaty, jakie zawiera książka wychodzą właśnie z ust Richiego. Wesołość stanowi przykrywkę dla jego strachu. Nie sposób nie lubić tak wyraźnej osobowości.

Beverly Marsh, czyli nasza zastraszona rudowłosa piękność, która poza domem jedna okazuje się nie być taka strachliwa. Niestety, swojemu ojcu nie może wypłakać się w rękaw. Bevvie jest odrobinę nijaka, o czym świadczy to, że nie wiem, jak ją określić. Z jednej strony radzi sobie świetnie w trudnych sytuacjach i ma umiejętności, których reszta nie posiada, ale też uważam ją za naiwną i uległą. Nie wiem, co o niej sądzić, ponieważ pewne jej działania sprawiły, że może jednak mam do niej pewnego rodzaju sympatię. Jako  dorosła, cóż, nie podoba mi się.

Stanley Uris nigdzie nie rusza się bez schludnego ubioru i atlasu ptaków. Ten żydowskiego pochodzenia chłopiec jest powściągliwy i spokojny, ale do czasu. Szybko traci zarówno cierpliwość, jak i zapał. Naprawdę jednak potrafi zrobić użytek ze swojej rozległej przyrodniczej wiedzy. Stan ma lęk, do którego niechętnie się przyznaje, a wynika on z historii, którą niegdyś przeczytał. Teraz nie może się jej pozbyć, więc ona go nawiedza. Dosłownie. Osobiście, bardzo lubię tę postać i to chyba przez to, że jest najbardziej zbliżony do mnie charakterologicznie. Czytając niektóre jego wypowiedzi, kiwałam głową z aprobatą, a to o czymś świadczy.

Ben Hanscom, pasjonat książek i słodyczy, wykazujący duże zdolności architektoniczne. W bibliotece spędza więcej czasu, niż w domu, co mówi samo za siebie. Jeśli ktoś chciałby rozpoznać go w tłumie, mogę powiedzieć, że jako dziecko ma nieco zbędnych kilogramów, co zmienia się z wiekiem. O dodatkowe zmartwienia przysparza Heystacka jego romantyczna natura, ale to już inna sprawa. Na początku historii, polubiłam chłopca, ale z czasem stał mi się jakby obojętny. To przykre, bo nie określiłabym go jako nijakiego.

Mike Hanlon wywodzi się z robotniczej, afroamerykańskiej rodziny. Jedyny ocalony od zapomnienia, mogłabym rzec. Chłopiec jest bardzo zaradny i charakteryzuje się wyjątkowo trzeźwym myśleniem. Mógłby mieć trochę bogatszą osobowość, ale to nie zmienia faktu, że stanowi on bardzo ważny punkt w fabule. Gdyby nie on, pewnie byśmy jej nie poznali…



Ta siódemka okazuje się dzielić ze sobą nie tylko to, że każde z nich przeżyło spotkanie z Tym, ale co do jednego są odrzuceni przez społeczeństwo. Dopiero kiedy wszyscy spotykają się w Barrens, czyli miejscu ich schadzek, krąg się domyka. Prawda wychodzi na jaw, podobnie, jak moc dżemiąca w tej grupie dzieciaków. Sytuacja każdego z Frajerów jest opisana tak szczegółowo, że z pewnością zdacie sobie sprawę, że któreś z nich jest wam zaskakująco bliskie charakterologicznie, jeśli po mojej krótkiej charakterystyce jeszcze tego nie dostrzegliście. Jak to się mówi, każdy znajdzie coś dla siebie.

Jaką bronią mogą dysponować takie niedoświadczone gnojki, żeby przyprawić samo To o niepokój? Jak sprawili, że To dostrzegło w nich przeciwnika, a nie ofiarę?

Historia Frajerów, która wydarzyła się w wakacje 1958 roku to jednak tylko część książki. Przecież dwadzieścia siedem lat po tamtych wydarzeniach, To budzi się i znowu zaczyna swój żer. Bill, Eddie, Beverly, Ben, Richie oraz Stan wyjechali z Derry, a ich losy potoczyły się w różnych kierunkach. Prowadzą, jeśli można tak powiedzieć, normalne życie i rozwijają swoje kariery telewizyjne, pisarskie i tak dalej. Najgorsze jest jednak to, że żadne z nich nie pamięta dzieciństwa. Wszystko zostało wymazane z ich pamięci i zapomnieli nawet samych siebie. Mike Hanlon jest wyjątkiem, ponieważ jako jedyny z nich pozostał w mieście przez lata zbierając informacje z historii tego miejsca. Kiedy ludzie zaczynają znajdować kolejne ciała dzieci, mężczyzna postanawia wykonać telefony do swoich dawnych przyjaciół. Przysięga jest przysięgą. Brutalnie, lecz stopniowo pamięć zaczyna wracać do każdego z nich. Przyjeżdżają więc, chcąc nie chcąc do Derry na kolejne spotkanie z własnymi lękami. A Pennywise stosuje bardzo cwane chwyty, by ich odstraszyć. Oj, bardzo cwane. Czy, będąc dorosłymi ludźmi, uda im się pokonać tę ohydną, krwiopijczą i jakże potężną siłę?
Szczegóły, szczegóły i jeszcze raz szczegóły. To one sprawiają, że horror jest tak realistyczny, że w chwili zapomnienia naprawdę można uwierzyć, że historie w nim przedstawione rzeczywiście miały miejsce. Książka jest tak niesamowicie wciągająca wcale nie przez to, że jest wulgarna, brutalna i krwawa. Czytałam ją długi czas i wcale mi się nie nudziła (pomimo, że nie należy do najcieńszych) właśnie przez to, że bohaterowie są niebanalni i świetnie rozbudowani psychologicznie. Zarówno nasza główna siódemka, jak i bardziej poboczne postaci takie, jak Henry Bowers (który również stanowi bardzo ważny wątek) i jego kolesie, z którymi Frajerzy nieraz musieli stoczyć walkę. Sama forma sprawia, że trudno się znudzić tą powieścią, ponieważ cały czas skaczemy po linii chronologicznej. Raz mamy wydarzenia dzieciństwa, zaraz dorosłość i dochodzą do tego jeszcze opisy krwawych incydentów, jakie nastąpiły kiedyś kiedyś oraz notatki Mike’a. Może to zabrzmiało trochę odstraszająco. Gwarantuję więc, że nie macie się czego obawiać, bo się nie pogubicie. To właśnie czyni tę książkę tak atrakcyjną w odbiorze, ponieważ wszystkiego dowiadujemy się z czasem, stopniowo. Tak samo, jak pamięć wraca do bohaterów. Jest genialnie napisana i możemy się w niej spotkać z nieograniczoną wręcz wyobraźnią Kinga. Za to należy się owacja dla tego pisarza. ‘TO’ jest początkiem mojej przygody z jego twórczością i mam zamiar przeczytać inne jego horrory.
Gdybym miała powiedzieć krótko, o czym właściwie jest ‘TO’ powiedziałabym, że o pokonywaniu lęków; o broni, którą każdy w sobie ma, natomiast trzeba ją znaleźć; o heroizmie; o sile determinacji oraz, przede wszystkim, o przyjaźni. Gdybym miała powiedzieć, jakie jest ‘TO’, powiedziałabym, że zaskakujące (przynajmniej dla mnie). Byłam zaskakiwana przez całą powieść, a przy zakończeniu, tym bardziej (mimo, że być może odrobinę bym je zmieniła). Dodałabym jeszcze, że jest po prostu smutna. Bo w tej wielkiej kałuży krwi można dostrzec łzy żalu. Czuję, że teraz w różnych momentach mojego życia będą przypominały mi się właśnie te dzielne dzieciaki, które zjednoczyły się w obliczu zagrożenia.

Jedna uwaga – oni byli aż za bardzo zjednoczeni. Brakowało mi trochę ‘wewnętrznych konfliktów’. Gdyby tylko nie byli aż tak zgodni ze sobą. Ale możliwe, że to właśnie cały sens, a ja niepotrzebnie żądam dramy.

Obiecałam, że wspomnę słówkiem o filmie, więc oto ono. Starej wersji jeszcze nie oglądałam, natomiast mogę wypowiedzieć się na temat tej nowej. Stanowi ona jedynie namiastkę wszystkiego tego, co jest zawarte w książce. Oglądając ‘IT’, czułam duży niedosyt i lekkie rozgoryczenie tym, że zmieniono tu wiele faktów. I mówiąc ‘wiele’ wcale nie przesadzam tym bardziej, że są to istotne fakty. Natomiast, tego, że rola Billa Skarsgårda jako Pennywise'a jest genialna, nie można odmówić. Cóż, czekam na ‘IT. Chapter Two’, nad którym obecnie trwają prace i który wejdzie na ekrany kin w następnym roku. Liczę, że jeszcze zobaczę to, czego nie miałam okazji zobaczyć w pierwszej, a chciałam.

Nie mogę się powstrzymać, żeby nie załączyć mojego rysunku, który narysowałam już jakiś czas temu we frustracji po obejrzenie filmu związaną z tym, że niektórzy aktorzy nie wyglądali tak, jak wyobrażałam sobie postaci czytając książkę.



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...