Hej ludziki! Lubicie książki J.K.Rowling? Osobiście nigdy nie byłam ogromną fanką jej powieści, choć filmy o Harrym Potterze mogłabym oglądać tysiące razy. Tym bardziej nie zgadzam się z wieloma jej opiniami, które autorka publikuje online. Mimo to, ze względu na to, że mam już jej kilka książek na półce i próbuję nadrabiać ich czytanie, zapraszam was dziś do przeczytania mojej krótkiej opinii na temat książki "Baśnie Barda Beedle'a".
Tytuł oryginalny: The Tales of Beedle the Bard
Autor: J.K Rowling
Tłumacz: Andrzej Polkowski
Wydawnictwo: Media Rodzina
Rok wydania: 2017
Liczba stron: 144
"„Baśnie barda Beedle’a” to zbiór pełen magii, poruszających opowieści, które wzruszają, bawią, a czasem przerażają i wywołują dreszcz lęku przed śmiercią. Przełożone z run antycznych przez Hermionę Granger i opatrzone obszernym komentarzem Albusa Dumbledore’a, to przepiękne wydanie nadaje nowy blask klasycznym baśniom dla młodych czytelników. Zbiór ze wstępem J.K. Rowling i ilustracjami znakomitego chorwackiego artysty Tomislava Tomica przestraszy i zachwyci zarówno mugoli, jak i czarodziejów."
opis z lubimyczytac.pl
Jest to zbiór pięciu magicznych opowiadań, które mają za zadanie nauczyć czytelnika różnych rzeczy, w zależności od historii. Coś takiego jak nasze Baśnie Andersena, tylko opowiadane przez rodziców małym czarodziejom i czarownicom. Znajdziemy tutaj tak kultowe w świecie magii opowieści jak: "Czarodziej i skaczący garnek", czyli historię o tym, dlaczego nie warto być zadufanym w sobie i nie pomagać innym, "Fontanna szczęśliwego losu" o trzech wiedźmach i rycerzu, którzy chcąc osiągnąć szczęście dzięki wodzie z fontanny, znaleźli je w inny sposób, "Włochate serce czarodzieja" czyli dlaczego gdy nie używamy serca, to dziczejemy i stajemy się zgożkniali i okrutni, "Czara mara i jej gdaczący pieniek" czyli historia obnażająca nie tylko naturę czarodziejów, ale też zwykłą ludzką chęć władzy i potęgi, oraz znaną z ostatniej części Harrego Pottera- "Opowieść o trzech braciach" czyli historię o tym, skąd wzięły się insygnia śmierci.
Nie będę recenzowała każdego opowiadania z osobna, bo skończyłoby się na tym, że opowiedziałabym wam wszystkie szczegóły i odebrałabym wam radość z zapoznawania się z tymi historiami. Powiem szczerze, że oczekiwałam, że opowiadania nie będą zbyt równe i jedno będzie lepsze od drugiego. Choć przyznaję, "Opowieść o trzech braciach" to najbardziej klimatyczna historia, to myślę że gdyby wszystkie opowiadania przedstawić w taki sam sposób, jak to zostało przedstawione w filmie, to cały zbiór odebrałabym w taki sam sposób. Mimo to, uważam że wszystkie opowieści zasługują na uwagę i pochwałę, bo każda odkrywa jakieś tajemnice świata czarodziejów, chociażby to, jak wyglądały relacje między czarodziejami, a mugolami w XV wieku, kiedy te opowiadania były pisane.
Świetnym dodatkiem były komentarze Albusa Dumbledora do każdego z opowiadań. Dzięki nim mogliśmy dowiedzieć się, które z nich zostały zmienione w jakiś sposób na przestrzeni lat, a które pozostały niezmienione, jak na przykład "Włochate serce czarodzieja". Myślę, że obyłoby się i bez tych komentarzy, ale są one ciekawym zabiegiem i umożliwiają lepsze zrozumienie opowiadań zawartych w tym zbiorku. Książkę czyta się błyskawicznie, a rysunki przedstawiające rozgrywające się wydarzenia dodają temu tomikowi magii i uroku. MUST READ dla tych, co nie chcą się rozstać ze światem czarodziejów i Harrego Pottera.
Hej ludziki! Czy mieliście jakiś czytelniczy goal na ten rok? Udało się wam go osiągnąć? Mnie zostało 7 książek do przeczytania i mam wielką nadzieję, że uda mi się te kilka powieści przeczytać i osiągnąć mój cel. A dziś przychodzę do was z recenzją swego rodzaju pamiętnika i reportażu Elisabeth Revol.
Tytuł oryginalny: Vivre. Ma tragedie au Nanga Parbat
Autor: Elisabeth Revol
Tłumacz: Anastazja Dwulit
Wydawnictwo: Agora
Rok wydania: 2020
Liczba stron: 240
W styczniu 2018 roku Tomasz “Czapkins” Mackiewicz i Elisabeth Revol stanęli na wymarzonym szczycie Nanga Parbat. Mieli to zrobić po swojemu i bez żadnego rozgłosu. Jednak w drodze powrotnej Czapkinsa dopadła choroba wysokościowa, szybko tracił siły i coraz gorzej widział. Revol sprowadziła go do szczeliny w śniegu około 800 m. poniżej szczytu, gdzie został na zawsze. - Jest mi zimno, chcę odpocząć - miał powiedzieć w ostatnich słowach, które wspomina Francuzka. Ocalała dzięki brawurowej akcji ratowniczej prowadzonej przez himalaistów, którzy w tym czasie uczestniczyli w Zimowej Narodowej Wyprawie na K2 – Adama Bieleckiego, Jarosława Botora, Denisa Urubkę i Piotra Tomalę, Revol po raz pierwszy z takimi szczegółami wspomina przebieg tych tragicznych wydarzeń. Szczera do bólu konfrontuje się z własną traumą i emocjami, by swoimi słowami opowiedzieć tę intymną historię, która wydarzyła się na oczach milionów internautów.
opis z lubimyczytac.pl
Będąc kompletnie szczerą, nie obserwowałam tego, co się działo na Nanga Parbat, ani akcji ratunkowej. Wiedziałam jednak o tym, jak bardzo o tym trąbiły media i jak ogromny hejt ispływał na Elisabeth Revol, ratowników i wszystkie osoby związane z wyruszeniem francuski i polskiego himalaisty na ośmiotysięcznik. Mówiąc szczerze, już wtedy zdystansowałam się od tej sprawy wiedząc, że nie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie, co dzieje się na takich wysokościach i jak ciężko jest zejść, a co dopiero sprowadzić kogokolwiek z siedmiu tysięcy metrów. Mimo to, kiedy zauważyłam książkę Elisabeth w ofercie EmpikGo, poczułam, że chciałabym dowiedzieć się, co z perspektywy tej kobiety stało się wtedy, w 2018.
Zarówno Elisabeth, jak i towarzyszący jej Tomek marzyli o zdobyciu osiotysięczników. Podchodzili do Nanga Parbat kilka razy, a to co stało się w 2018 było niespodziewaną tragedią. W swojej książce Elisabeth Revol opowiada swoją perspektywę tego, co się wydarzyło. Opisuje też swoją relację z Tomkiem Mackiewiczem, swoje i jego marzenia oraz to, jak niezwykła była relacja Tomasza z górami. Dzieli się z czytelnikami wspomnieniami ze swojego dzieciństwa, ciekawostkami ze świata himalaistów i tym, jak niesamowite ale i surrealne są przeżycia, kiedy wspina się człowiek na tak ogromne wysokości. Nic jednak nie wstrząsnęło mną bardziej, niż to w jaki sposób Elisabeth opisała moment, kiedy schodziła na dół wiedząc, że musi zostawić swojego przyjaciela w zabójczym mrozie. Kiedy wracała do niego, próbując go przekonać, żeby się nie poddawał. Kiedy dostała wiadomość, że helikopter nie może przylecieć po nią ani jej kompana na takich wysokościach, więc musi zejść niżej. To wszystko zdawało się jej odrealnione. Tak jakby to wszystko działo się gdzieś obok. Jedynie odmrożone palce w cienkich rękawiczkach przypominały jej o tym, że to wszystko prawda.
Podsumowując, nie mogę oceniać tej książki pod względem tego, jak jest napisana, ponieważ czytając ją miałam wrażenie, że jest to swego rodzaju spowiedź Revol. Nie nam oceniać, co mogłoby lub nie mogłoby się wydarzyć wtedy, na Nanga Parbat. Wiem jednak, że było to dla tej kobiety straszne przeżycie. Zdecydowanie jest to książka warta przeczytania.
Witajcie ludziki! Jak wam mija grudzień? Przeczytaliście coś ciekawego w ciągu ostatniego tygodnia? Ja wzięłam udział w 24-godzinnym maratonie Zaksiążkowanych i udało mi się przeczytać trzy książki. Nie jest to może rewelacyjny wynik, ale jestem zadowolona. Dziś jednak nie przychodzę do was z żadną z książek z tego maratonu. Dziś zapoznam was z jedną z powieści, którą przeczytałam w listopadzie.
Tytuł oryginalny: The Chestnut Man
Autor: Soren Sveistrup
Tłumacz: Justyna Haber-Biały
Wydawnictwo: W.A.B
Rok wydania: 2019
Liczba stron: 564
W Kopenhadze zaczynają ginąć kobiety, a ich ciała zostają w jakiś sposób okaleczone. Na miejscach zbrodni śledczy znajdują kasztanowe ludziki, co głównemu śledczemu wydaje się dziwne, ale jego przełożeni nie chcą wchodzić w temat głębiej, bo nie uważają by miało to znaczenie dla sprawy. Z każdym kolejnym morderstwem sprawa staje się coraz dziwniejsza. Co wspólnego mają zabójstwa ze sprawą sprzed roku, kiedy zaginęła mała dziewczynka, córka minister spraw społecznych? Czy śledczym uda się znaleźć mordercę zanim ucierpią kolejne osoby?
"Kasztanowy ludzik" był prawdopodobnie moim pierwszym kryminałem, o ile dobrze pamiętam. Przedtem jakoś nie ciągnęło mnie do tego gatunku, ale ze względu na to, że postanowiłam poszerzyć moje podróże międzyksiążkowe o nowe kontynenty i nieodkryte lądy, zabrałam się za tę powieść. Słyszałam o niej wiele dobrego, zarówno na polskim jak i zagranicznym instagramie, więc stwierdziłam, że jest to dobra pozycja na początek. Oj, jak bardzo myliłam się myśląc, że będzie to łatwa i przyjemna książka.
Choć początek nie jest zbytnio wciągający i może być problemem, jeśli nie jesteście fanami wolno rozwijających się książek, to uwierzcie mi, że im dalej tym lepiej. Fabuła przyśpiesza, sprawa nabiera tempa i już nie wiemy, czy jest jeden morderca, czy wielu i jak bardzo pokręcona jest sytuacja. Obserwujemy, jak z potencjalnie prostej zagadki, zmienia się ona w dziwną serię zdarzeń, powodowaną wielowarstwowym planem. Z zapartym tchem śledzimy poczynania naszych głównych bohaterów, obstawiając cicho, kto może być podejrzanym, kto coś ukrywa, kto może być powiązany ze sprawą, a kto może być następną ofiarą.
Bardzo podobało mi się w jaki sposób zostali wykreowani bohaterowie. Nie wiemy o nich wszystkiego, tylko fragmenty z ich życia prywatnego oraz możemy oceniać ich charaktery po ich zachowaniu. Uważam, że bardzo dobrze, że nie jesteśmy w stanie powiedzieć o nich każdego szczegółu. Dzięki temu nie wiemy właściwie, komu ufać. Możemy zauważyć relacje między nimi i to również zaczyna działać na nasze podejście do nich. Zastanawiamy się, co nimi kieruje, dlaczego nie podejmują pewnych decyzji i co z tego może wyniknąć. Wiem, że to co właśnie mówię jest również strasznie poplątane i tajemnicze, ale nie chciałabym przez przypadek zdradzić wam niczego, co mogłoby zepsuć wasz odbiór tej powieści.
Uważam, że jest to jedna z lepszych książek, jakie przeczytałam w tym roku. Jeśli szukacie dobrego kryminału, z całego serducha polecam wam tę pozycję, szczególnie teraz w zimie. Klimat, który szare dni potrafią wyczarować, kiedy czyta się o morderstwach w Danii, jest naprawdę niezwykły i nie żałuję, że wybrałam właśnie ten moment na przeczytanie "Kasztanowego ludzika".
Witajcie ludziki! Lubicie czytać książki post-apokaliptyczne? Mam nadzieję, że tak, bo to właśnie z książką z tego gatunku przychodzę do was dzisiaj.
Tytuł oryginalny: The 5th Wave
Autor: Rick Yancey
Tłumacz: Marcin Wróbel
Wydawnictwo: Otwarte
Rok wydania: 2016
Liczba stron: 512
"Pierwsza fala. Ciemność.
Druga fala. Powódź.
Trzecia fala. Zaraza.
Czwarta fala. Ucichacze. "
Ci, którzy przeżyli, oczekują piątej fali. Nikt nie wie, czy nadejdzie, a jeśli to czym dokładnie będzie. Nie ma możliwości połączenia się z innymi grupami, czy jednostkami, które nie umarły podczas trzech fal, które zostawiły tylko 126 milionów żyjących ludzi, którymi podczas czwatej fali zaczęli "zajmować się" tak zwani Uciszacze. Cassie Sullivan, jej brat i ich tata są jednymi z niewielu żyjących, którym udało się dotrzeć do obozu dla uchodźców. Kiedy jednak ich obóz zostaje zniszczony, a Sam- młodszy brat Cassie zabrany przez wojsko, nastolatka wyrusza w podróż, by odnaleźć swojego braciszka.
Jestem wielką fanką powieści apokaliptycznych i post-apokaliptycznych, więc zdziwiona byłam bardzo, gdy zdałam sobie sprawę, że od kilku lat mam na swojej półce książkę z tego gatunku. "Piątą falę" miałam w planach przeczytać przez dobre parę lat, ale odsuwałam to w przyszłość, aż kompletnie zapomniałam o tym tytule. Nie zwróciłam na niego uwagi nawet, kiedy wyszeł film na podstawie tej powieści. No właśnie, ten przeklęty film. Od razu przyznam się wam, że nie oglądałam tego filmu, ale kiedyś na youtube, czy też może kiedy moja rodzina go oglądała podejrzałam jedną scenę, która zajpojlerowała mi największą tajemnicę tej książki. Z tego powodu moja ocena może być zaniżona ze względu na to, że nie miało mnie co zaskoczyć, bo wiedziałam, co się wydarzy.
W każdym razie, książka sama w sobie była bardzo dobra. Fabuła od samego początku mnie wciągnęła, a obserwowanie poczynań bohaterów mnie co rusz zaskakiwało, wprawiało w konsternację, czy powodowało, że się zwyczajnie o nich bałam. Myślę, że najsilniejszym punktem tej powieści jest tajemnica, którą jak już wspominałam, odkryłam niechcący zanim przeczytałam książkę. Nie powiedziałabym, że zabiło to kompletnie tajemniczość historii, ale element zaskoczenia został jej odebrany. Żeby nie było, "Piąta fala" ma wiele zaskakujących momentów i niektóre były na prawdę dobre. Z drugiej strony, byłam w stanie dość szybko przewidzieć pewne rzeczy, a to nigdy nie jest pozytywna rzecz. Powiem szczerze, że nie wiem, jak podsumować tę książkę. Dobrze się bawiłam przy jej czytaniu, aczkolwiek nie ciągnie mnie zbytnio do przeczytania kolejnych tomów tej serii. Polubiłam bohaterów, ale relacje między nimi nie zainteresowały mnie do tego stopnia, bym chciała wiedzieć, co się dalej z nimi dzieje. Sama już nie wiem.
" Naprawdę chcesz się porównywać z jakimiś owadami? Na twoim miejscu wybrałbym jętkę. Tym właśnie jesteś. Masz jeden dzień życia i tyle. I nie ma to nic wspólnego z Przybyszami. Tak jest od zawsze. Jesteśmy, a potem nas nie ma. Ważne jest nie to, ile mamy czasu, ale to, co nim zrobimy. "
Czy uważam, że jest to dobra książka? Tak. Czy oferuje ona coś nowego, jakieś inne spojrzenie na obcych niż w innych pozycjach tego gatunku? Nie powiedziałabym. Jest to książka warta polecenia, jeśli lubicie czytać serie i lubicie klimat post-apo. Zdecydowanie odradzam jeśli szukacie alienowo wyglądających kosmitów, bo tego tu nie znajdziecie. Może wam się to spodobać, jeśli czytaliście "Intruza" Stephanie Mayer. Jeśli chodzi o romans, też nie liczcie na za wiele. Jeju, próbowałam przedstawić tę powieść w dobrym świetle, a skończyło się na jej krytykowaniu. Może i dobrze?
Hejka ludziki! Jak wam mija grudzień? Ja jestem z siebie dumna, bo udało mi się przeczytać cztery książki w ciągu sześciu dni, z czego się strasznie cieszę! Dziś przychodzę do was z recenzją książki, którą każdy powinien przeczytać- "Prawda. Krótka historia wciskania kitu" autorstwa Toma Phillipsa. Czytałam również inną książkę tego pana - "Ludzie. Krótka historia o tym, jak spieprzyliśmy wszystko", a jej recenzję możecie znaleźć TUTAJ.
Tytuł oryginalny: Truth. A brief history of total bullshit
Autor: Tom Phillips
Tłumacz: Maria Gębicka- Frąc
Wydawnictwo: Albatros
Rok wydania: 2020
Liczba stron: 320
Zastanawialiście się kiedyś jak to jest, że tak łatwo wierzymy w to, co mówią media? Albo dlaczego bezmyślnie robimy wiele rzeczy, które czasem nie mają żadnego naukowego podłoża i w ogóle wydają się bez sensu? Albo czemu wszyscy wiemy, że politycy kłamią, a i tak wierzymy im i na nich głosujemy? Na te pytania stara się odpowiedzieć autor tej książki.
Tom Phillips wprowadza czytelników w świat kłamsta, nieprawdy i żartów, które zrządzeniem losu stały się prawdą dla wielu ludzi. Pokazuje na przykładzie wielu sytuacji z historii ludzkości, że nieprawda towarzyszyła nam od dawien dawna i że czasem ludzie sami nie wiedzieli, że podają dalej nieprawdziwe informacje. Właściwie dalej to robimy, co jest niesamowicie dobijające, bo odkrywa to prawdę o nas samych, że uwierzymy w absolutnie wszystko, jeśli sprzeda się to nam w odpowiedni sposób, albo gdy sami sobie coś wmówimy.
Z ciekawością słuchałam tego audiobooka, nie raz zdając sobie sprawę jak głupi i naiwni jesteśmy. Co bardzo podobało mi się w tej książce, to to, że nie jest ona zbytnio naukowa. Nie mam na myśli jej nieprawdziwości (co również trzeba kwestionować, jak wszystko inne), a raczej to w jaki sposób autor przekazuje nam wiedzę. Nie używa on typowo akademickiego języka, bardzo często żartuję i używa skrótów myślowych. Oczywiście, mogłabym poddać krytyce podawanie niepełnych informacji ale biorę pod uwagę, że autor nie miał na celu szczegółowo opisywać każdej z sytuacji. Myślę, że chodziło bardziej o zachęcenie czytelnika do własnych poszukiwań i do kwestionowania tego, w co wierzy i co myśli, że wie.
Uważam, że jest to bardzo dobra pozycja dla każdego, szczególnie że żyjemy w dobie masowego przekazu informacji. Dziś każdy może napisać cokolwiek tylko chce na Facebooku, Twitterze czy Instagramie, a nawet w oficjalnej gazecie (co pokazuje Tom) i nawet najgłupszy pomysł i najbardziej fałszywa informacja znajdzie swoich zwolenników. Zastanawia mnie tylko, czy wynika to z ludzkiej głupoty, naiwności, tego że chcemy wierzyć, że wszystko wiemy, czy też z tysiąca innych powodów?
Myślę, że powinniście sięgnąć po tę książkę, choćby tylko po to, żeby się przekonać, czy przypadkiem nie jesteście tym samym typem człowieka, który uwierzył, że w Ameryce znajduje się kolonia szkocka, gdzie lokalni ludzie uwielbiają przybyszów, czy tymi, którzy w dzisiejszych czasach powielają fake newsy, bo ktoś komuś kiedyś powiedział, że widział coś na internetach.
Hej ludziki! Nie ma jak zaplanowanie relaksu i czytelniczego maratonu, a potem bycie poinformowanym, że twój esej to tragedia i musisz go napisać od nowa. Lipa, nie? To właśnie przytrafiło mi się w tym tygodniu. Niezbyt fajne doświadczenie, ale poświęciłam trochę czasu przedwczoraj w nocy (siedziałam do czwartej rano) i udało mi się poprawić to, co źle zrobiłam, więc mogę wreszcie zająć się blogiem. Przepraszam, że tyle mi zajmuje napisanie czegokolwiek, ale czytam jedną książkę za drugą i mam problem z zebraniem myśli, by napisać choćby jedną recenzję. No nic, czas na ... "Niegrzeczne święta"!
Tytuł oryginalny: Niegrzeczne Święta
Autor: wielu autorów (patrz poniżej)
Wydawnictwo: Wydawnictwo Kobiece
Rok wydania: 2020
Liczba stron: 432
Uwielbiam święta. Właściwie to kocham zimę, a święta to taki miły dodatek. Poza tym, mam słabość do romantycznych, świątecznych opowiadań. Kocham czytać o ludziach znajdujących miłość, rozwiązujących swoje problemy i znajdujących miłość lub naprawiających swoje związki i znajdujących miłość. Miłość, miłość, miłość. Tak, jestem niepoprawną romantyczką i otwarcie się do tego przyznaję. Dlaczego właściwie o tym wspominam? Bo przychodzę do was z recenzją zbiorku opowiadań "Niegrzeczne święta" autorstwa wielu autorów. Oto lista:
Świąteczna ucieczka- Meg Adams
Śnieg w jej włosach- Robert Ziębiński
Dziewczyna pod choinkę- Anna Langer
Nim skończy się rok- Emilia Szelest
Nieproszony gość- Kinga Litkowiec
Wigilijny napad- Beata Majewska
Rozpakuj mnie jak prezent- Agnieszka Lingas- Łoniewska
Sylwester w rytmie kizomby- Justyna Chrobak
Noworoczne wspomnienie- Ewelina Dobosz
Pocałunek pod jemiołą- Katarzyna Berenika Miszczuk
Nie będę skupiała się na każdym z opowiadań z osobna, bo nie ma to sensu. Wiele z tych historii było... No właśnie. Byłam bardzo pozytywnie nastawiona do tego zbiorku, kiedy się za niego zabierałam. Choć pierwsze dwa opowiadania mnie nie porwały, wciąż miałam nadzieję, że będę w stanie z czystym sumieniem polecić wam ten zbiór. Niestety, koniec końców z dziesięciu opowiadań spodobały mi się trzy. No, może cztery. Reszta była zwyczajnie przeciętna, a dwa- "po prostu złe.
Zbliżają się święta, więc nie będę marudzić i skupię się na pozytywach. "Nim skończy się rok" to tak niesamowicie urocza i świąteczna historia, że aż żałuję, że jest to tylko opowiadanie! Rozpoczyna się od dwójki ludzi, którzy utknęli na lotnisku w Warszawie. Żeby nie przesiedzieć tam całego Sylwestra, postanawiają wyskoczyć do miasta i uwierzcie, że obserwowanie ich poczynań skradło moje lodowate serducho. Pokochałam to opowiadanie! Udowadnia ono, że czasem to, co planujemy nie jest dla nas tym, co najlepsze, a zmiany i niespodzianki od losu mogą być pozytywne i dać nam wiele radości.
"Dziewczyna pod choinkę" to opowiadanie o mężczyźnie, do którego drzwi pewnego dnia puka... kobieta w samej bieliźnie, która okazuje się być prostytutką. Nie powiem wam, co wynika z tego spotkania, ale pokazuje ta historia, że czasem nie warto oceniać ludzi po tym, jaką pracę wykonują, bo mogą mieć jakieś ważne powody. Praca jaką człowiek wykonuje nie powinna mówić nam jakim jest człowiekiem, bo to nie ma żadnego sensu. Tak, jak w tym opowiadaniu, ludzie mogą wydawać się być idealnymi, a tak naprawdę być dupkami i zwyrolami, a ci których tak negatywnie oceniamy przez pryzmat pierwszego spotkania mogą się okazać świetnymi przyjaciółmi i dobrymi duszami.
Podobne przesłanie ma opowiadanie "Rozpakuj mnie jak prezent". Bywa tak, że musimy przełożyć czyjeś życie i pomoc komuś ponad nasz komfort. Czasem zdarza się też, że wpadamy niespodziewanie na ludzi, których nie widzieliśmy całe lata, a którzy są albo mogą zostać ważną częścią naszego życia. Nigdy nie wiemy, co przyniesie przyszłość i nawet jeśli w przeszłości doznaliśmy wielu krzywd i trudności, to wszystko może się zmienić w ciągu chwili jeśli tylko damy szansę sobie i życiu, a także szansę ludziom wokół nas, którzy mogą zmienić nasze życie na lepsze.
Te opowiadania podobały mi się najbardziej i choć polecam wam również "Pocałunek pod jemiołą", który mnie rozbawił jego.. jak by to ująć.... telenowelowością, to nie będę się na jego temat rozwodzić. Uważam, że jeśli nie chcecie czytać całej książki, to dobrą opcją będzie wysłuchanie tylko konkretnych opowiadań w formie audiobooków, które możecie znaleźć oddzielnie na EmpikGo. Czy kupię ten zbiorek? Raczej nie. Czy miałam ochotę to zrobić ze względu na prześliczną okładkę? Oj tak. Czy żałowałabym? Niestety tak. Nie odradzam wam tego zbioru, ale też nie mogę wam go otwarcie polecić, bo uważam że wydanie pieniędzy na całą książkę tylko dla kilku opowiadań jest stratą pieniędzy. Jeśli macie możliwość sięgnąć po niego bez wydawania niepotrzebnie kasy, to możecie spróbować i zobaczyć, czy wam przypadną do gustu te opowiadania, czy też nie.
Hej wszystkim! Skończyłam wreszcie pisać wszystkie moje zaliczenia i mogę wrócić do pisania bloga! Ale się strasznie cieszę! Mam przygotowane kilka postów, które postanowiłam, że będę wstawiała co trzy-cztery dni. Dziś bardzo krótki post, bo jest już prawie północ, a ja spędziłam większą część dnia na spaniu i relaksowaniu się w gronie rodzinnym, zostawiając pisanie na ostatni moment.
Stwierdziłam, że nie będę komentowała tych piosenek, bo każdy z nas zinterpretuje je po swojemu, więc wstawię jedynie mój ulubiony cytat z niektórych z tych piosenek.
"Ognisko palą na polanie, w nim liszka przez pomyłkę gore A razem z liszką, drogi Panie, me serce biedne, ciężko chore Lecz nie rozczulaj się nad sercem, na cóż mi kwiaty, pomarańcze Ja jeszcze z wiosną się rozkręcę, ja jeszcze z wiosną się roztańczę"
To wszystko na dziś! Mam nadzieję, że podobają wam się piosenki, które wybrałam. Jeśli uważacie, że warto by coś na tę listę dodać, piszcie śmiało w komentarzach :)
Witajcie ludziki! Nie zostało wiele czasu do końca listopada, a ja wciąż nie zrobiłam podsumowania października. Wstyd i hańba! Już zabieram się do nadrabiania, a was zapraszam do zapoznania się z książkami, które przeczytałam oraz krótkim podsumowaniem blogowego miesiąca.
Zacznijmy od książek, które udało mi się przeczytać.
Nie było ich wiele, bo musiałam skupić się na nauce, ale to i tak lepszy wynik niż ten, który będę miała w listopadzie. Przeczytałam w sumie 1135 stron, co daje 37 stron dziennie. Bez rewelacji, ale ważne, że coś przeczytałam. Średnia ocen wynosi 2,6.
"Ogród utrapień Transcendentnych"
Autor: Dominika A.Thomson
Wydawnictwo: E-bookowo
Gatunek: fantasy/sci-fi
Moja Ocena: 6/10
Przeczytane: 16.10.2020
Mówiąc szczerze, nie rozumiem zachwytu nad tą książką. Może to wina mojego braku zrozumienia tej powieści, a może kompletna jej bezsensowność, ale "Ogród utrapień transcendentnych" w ogóle mi się nie podobał i nie zamierzam pisać jego recenzji.
"Ziemiożerczyni"
Autor: Dolores Reyes
Wydawnictwo: Mova
Gatunek: literatura piękna
Moja Ocena: 7/10
Przeczytane: 18.10.2020
Choć brakowało mi czegoś w tej książce, to mimo to bardzo mi się podobała. Według mnie fabuła była wciągająca, a sam pomysł z dziewczyną, która je ziemię, by mieć wizje. Nie jest to płytka powieść, a powiedziałabym wręcz, że skrywa ona w sobie bardzo wiele pięknych i głębokich przemyśleń na temat życia. Recenzja pojawi się wkrótce na blogu.
Ze względu na to, że tę książkę już zrecenzowałam na blogu, powiem jedynie, że nie miałam wielkich nadziei i oczekiwań względem tego zbiorku ale i tak czuję się zawiedziona.
Witajcie ludziki! Ostatnio miałam od groma roboty przy zaliczeniach, ale w ramach przerwy i chwili relaksu postanowiłam ponadrabiać trochę recenzji. :) Dziś przychodzę do was z recenzją książki, którą przeczytałam, nie bijcie mnie, w 2016 roku! Mam nadzieję, że nie będzie wam przeszkadzało to, że użyję notatek sprzed pięciu lat.
Tytuł oryginalny: The Hidden Oracle
Autor: Rick Riordan
Tłumacz: Agnieszka Fulińska
Wydawnictwo: Galeria Książki
Rok wydania: 2018
Liczba stron: 500
Apollo rozgniewał swojego ojca Zeusa i za karę został strącony z Olimpu. Słaby i zdezorientowany ląduje w Nowym Jorku jako zwykły nastolatek. Pozbawiony nadprzyrodzonych mocy liczący cztery tysiące lat bóg musi nauczyć się, jak przeżyć we współczesnym świecie, dopóki nie zdoła jakoś odzyskać przychylności Zeusa. Niestety Apollo ma wielu wrogów: bogów, potwory i ludzi, którzy chcieliby jego ostatecznej zagłady. Potrzebuje pomocy, a do głowy przychodzi mu tylko jedno miejsce, w którym może jej szukać – enklawa współczesnych półbogów znana jako Obóz Herosów.
(opis z lubimyczytac.pl)
Zacznijmy od tego, że każda książka autorstwa Ricka Riordana jest rewelacyjna, w mniejszym lub większym stopniu, ale nadal rewelacyjna. Tak samo jest z tą. Jej jedynym minusem jest to, że jest momentami aż do bólu przewidywalna. Były momenty (a było ich sporo), gdy przewracałam oczami czytając przemyślenia Apolla. Ja wiedziałam, że jest zadufany w sobie, ale jak się okazało, jego ego jest równie wielkie, co Empire State Building z dodatkowymi piętrami i Olimpem! Gdy już myślałam, że rzucę tą książką o ścianę przy kolejnym "Spokojnie, Apollinie, wszyscy cię kochają", bóg zaczął się zmieniać. Dzięki ludzkiemu sumieniu i dobijającemu poczuciu winy, zdał sobie sprawę, jak okropnym człowiekiem, bogiem i okazjonalnie leniwcem trójpalczastym (uwierzcie, nie chcecie wiedzieć, o co chodzi).
Wracając do książki- jest niesamowicie wciągająca. Czyta się ją szybko, bo cały czas coś się dzieje. Wydawać by się mogło, że opowieść o tym, co się stało, gdy Apollo został zdegradowany będzie nudna, a tu proszę! Historia jest równie interesująca, co te w innych książkach tego autora. Wujek Rick trzyma poziom, wciąż czymś zadziwiając nas, czytelników. Jeśli chodzi o bohaterów, zacznę od tych, których pojawienie się wywołało we mnie największy entuzjazm. Mówię o moim drugim największym OTP- Solangelo. Wiedziałam, że pojawią się w tej powieści, ponieważ a) Apollo jest ojcem Willa Solace, oraz b) Rick nie mógł nie wprowadzić tego shipu wiedząc, że pierwszym hasłem, jakie pojawiło się po premierze "Krwi Olimpu" na wszelkich portalach społecznościowych było "Solangelo". Nie chcę wam spojlerować, więc powiem tylko, że wujek Riordan potwierdził fanowskie przypuszczenia w związku z Nico di Angelo i Willem Solace. Jednakże, jestem pewna, że Rick wyjedzie w drugim tomie z jakąś niespodzianką dla tej pary, bo jak wiemy ten człowiek uwielbia poddawać swoje postaci jak największej liczbie prób.
,, Nie wszystkie potwory są trzytonowymi gadami o trującym oddechu. Wiele z nich ma ludzkie twarze."
Przechodząc do kolejnych postaci- Meg, jej życie i to, jaki wpływ miała jej postać na fabułę; według mnie była tylko pionkiem stworzonym do popychania fabuły do przodu. Jeśli chodzi o Apolla, o wiele bardziej przypadł mi do gustu jako człowiek, niż bóg. Był bardziej realny, jeśli można tak powiedzieć. Jedyne, czego żałowałam podczas czytania, to to, że Percy Jackson pojawiał się w tej książce bardzo rzadko i bardzo mi go brakowało. Choć z drugiej strony, gdyby był on częścią grupy Apolla, zdegradowany bóg co chwila dostawałby wycisk za chamskie i aroganckie komentarze.
Ostatnią rzeczą, o której chcę wspomnieć jest okładka, która jest po prostu cudna.
Podsumowanie z 2020: Myślę, że czytając tę recenzję możecie zauważyć różnicę pomiędzy tym, jak pisała siedemnastoletnia ja, a jak pisze 21-letnia Demetria. Trochę rzeczy się pozmieniało od tamtego czasu- okładka mi się nie podoba, a do tej pory nie przeczytałam kolejnego tomu tej serii, bo utknęłam na drugiej części i nie mogę przez nią przebrnąć. Z resztą się zgadzam, choć wolę nie sprawdzać, czy po tych wszystkich latach mój odbiór tej powieści będzie taki sam.
Hej ludziki! Piszę tę recenzję na fali mojego dobrego humoru z szóstego listopada, bo nie wiem, czy przez kolejne kilka dni będę w stanie cokolwiek zrobić. Dziś bardzo krótko, ale mam nadzieję, że wciąż chętnie przeczytacie to, co mam do powiedzenia.
Tytuł oryginalny: A ja żem jej powiedziała...
Autor: Kaśka Nosowska
Tłumacz: -
Wydawnictwo: Wielka Litera
Rok wydania: 2018
Liczba stron: 208
Jestem zawiedziona tą książką. Nie jestem wielką fanką Katarzyny Nosowskiej, ale wiedząc, że pisze ona dobre teksty, myślałam że i jej felietony będzie się dobrze czytało, a właściwie słuchało. Niestety, zawiodłam się. Większości felietonów, o ile można je tak nazwać, nie pamiętam. Były albo tak przeciętne, albo do tego stopnia niezjadliwe, że je pomijałam albo o nich już zapomniałam. Niektóre były całkiem okej i się z nimi zgadzałam, choć biorąc pod uwagę, że praktycznie żaden mnie nie zachwycił, nie wiem czy zmienia to cokolwiek w ogólnym rozrachunku. Szczerze mówiąc, ja nawet nie wiem, co mam o tej książce powiedzieć, bo według mnie była zwyczajnie zbędna. Jako osoba, która nie wie nic o życiu Nosowskiej, wiele razy zadawałam sobie pytanie: "Czemu tak bardzo nienawidzi pani innych kobiet?" albo "Dlaczego tak pani przeszkadza to, że...". No właśnie, mam wrażenie, że tym jest ta książka. Zbiorem wyrzutów na temat wszystkiego, co Kaśce przeszkadza, co irytuje i do czego tak bardzo próbuje siebie i czytelników przekonać- "Ja nie jestem zwyczajną mamą, ja jestem cool mamą ale nie mogę tak powiedzieć, bo nie będę cool bo dzieciaki tak nie mówią". To nie jest dokładny cytat, ale sens jest ten sam.
"Ciało się zmienia. Obserwujesz tę przemianę każdego dnia w lustrze. Ciało jest pojazdem, w którym przemieszczamy się po osi czasu. Pewnego dnia stanie. Chodzi o to, by wysiąść z niego bez żalu. Podziękować za wygodną przejażdżkę i pójść dalej o własnych siłach. "
Wiecie co, jestem osobą, która stara się znaleźć pozytywy w każdej sytuacji i, jak w tym przypadku, każdej książce. Myślę, że jeśli jesteście fanami Katarzyny Nosowskiej, może ten zbiór bardziej wam się spodoba. Ja jednak pozostanę przy mojej opinii, że jest on zwyczajnie nie potrzebny i nie wnosi niczego nowego, czy odkrywczego. Widziałam na lubimy czytać opinię napisaną przez użytkowniczkę Katarzynę, która świetnie podsumowuje to wszystko, co próbuję wam przekazać: "Takie wpisy z facebooka wrzucone w książkę ".
Hej ludziki! Miałam napisać coś wczoraj ale koniec końców pojechałam na protest na Piccadily Circus. Ta siła! Moc w głosach! A, no i na koniec tańczenie poloneza. To było epickie! Dziś powracam do was z kolejną recenzją, bo mam ich tyle do napisania, że aż głowa boli, a czasu na to nie mam w ogóle. Eh, co zrobić.
UPDATE: Napisałam ten wstęp tydzień temu, kiedy jeszcze miałam jakąkolwiek energię do życia. Od tamtego czasu siedzę w pokoju, czując się okropnie. Nie zaraziłam się niczym, ale moje zdrowie psychiczne podupadło. I to ostro. Ciężko mi się na czymkolwiek skupić, czuję się przytłoczona tym co się dzieje i nie mam weny na nic oprócz siedzenia w domu i popłakiwania w poduszkę. Mimo wszystko postanowiłam zmusić się do wstawienia tej recenzji. Mam nadzieję, że wam się spodoba.
Tytuł oryginalny: Szczury Wrocławia. Kraty
Autor: Robert J.Szmidt
Tłumacz: -
Wydawnictwo: Insignis
Rok wydania: 2019
Liczba stron: 616
"Szczury Wrocławia. Kraty" to drugi tom serii o apokalipsie zombie, rozgrywający się w 1963 roku we Wrocławiu. Jest to kontynuacja, ale skupia się na innych bohaterach, choć spotykamy i tych, których poznaliśmy w "Chaosie". Obserwujemy, jak służba więzienna próbuje poradzić sobie z nadciągającymi zombie, w których nie do końca z początku wierzą, ale muszą działać według rozkazów. By zmieścić więcej ludzi za murami więzienia, kapitan Okrutny podejmuje decyzję, która niestety będzie miała tragiczne skutki i doprowadzi do śmierci wielu ludzi poza murami. Niestety, i wewnątrz ludzie nie są bezpieczni. Ale tego jeszcze nikt nie wie...
Pierwszej części wysłuchałam i byłam nią zachwycona. Czy tak samo zachwycił mnie drugi tom, który czytałam? Zdecydowanie tak, choć nie w takim samym stopniu, co słuchowisko. Ale spokojnie, dajcie mi się wytłumaczyć. Historia jest świetna i dopracowana, oryginalna i wciągająca, a styl autora to jak dobra kawa o poranku. No po prostu coś wspaniałego! Bohaterowie są wykreowani doskonale- z każdym z nich czytelnik jest w stanie rozwinąć relację, bardziej lub mniej pozytywną, bo niektórzy z nich to zwyrole i najgorsze kanalie jakie chodziły po tej ziemi. Zombie jak zombie, powolne i zabójcze, trochę jak ta powieść. Pomysł na rozprzestrzenianie się zarazy jest bardzo oryginalny, a wykonanie jest bezbłędne i przerażające. No więc... czy coś poszło nie tak? Tak naprawdę, to nie. Uważam, że książka jest doskonała, choć z początku lekko się dłuży. Ciężko mi było się w nią wbić, ale jak zaczęłam puszczać w tle utwory z różnych filmów sci-fi i fantasy, to taki się klimacik zrobił, że przeleciałam przez nią jak pociąg przez ciała ludzi na dworcu we Wrocławiu! Załapiecie żart, jak przeczytacie lub wysłuchacie "Chaosu".
"Mamy do czynienia z czymś innym, czymś znacznie bardziej skomplikowanym...- Zamilkł na moment, po czym wskazał palcem na truchła.- Oto widomy dowód na to, że my, ludzie, jesteśmy czymś więcej niż tylko inteligentnymi zwierzętami. One wciąż odchodzą, wyzbywając się energii życiowej, a my... my z jakiegoś powodu zachowujemy ją nawet po śmierci. Niesamowite!"
Nie spodziewałam się, jak bardzo ta książka zagra na moich emocjach. Czytając ją, byłam wkurzona, zdziwiona, zniesmaczona, smutna i może raz jedyny szczęśliwa. Głównie byłam wściekła na to, co wyprawiała banda byłych więźniów i najgorszych oprychów. Myślę, że ich poczynania poruszały mnie bardziej niż jakakolwiek scena z zombie. Dowodzi to tego, że ludzie, a nie postacie fantastyczne, są prawdziwymi potworami. Strasznie chciałabym wam opowiedzieć, co konkretnie działo się na kartach tej powieści, ale nie mogę tego zrobić, bez zdradzania za wiele. Wiedzcie tylko, że postaci w tej powieści są przegenialnie wykreowane, a fabuła trzyma w napięciu do ostatnich stron, zostawiając nas z zakończeniem, po którym aż chce się wrzeszczeć "Co dalej?!".
Ciężko mi powiedzieć cokolwiek więcej o tej powieści. Chapeau bas, panie Robercie! Chapeau bas!